wtorek, 22 września 2015

Sto dni bez słońca

„Sto dni bez słońca” to tak naprawdę opis nie stu, a stu dwudziestu dni, spośród których słonecznych było jedynie piętnaście (czyli bez słońca powinno było być sto pięć) – to przekłamanie w tytule znakomicie podsumowuje główne tematy powieści Wita Szostaka. Chociaż „powieść” to może nieodpowiednie słowo, gdyż mamy tutaj do czynienia z dziennikiem, prowadzonym przez młodego uczonego, Lesława Srebronia. Dziennik ów jest relacją z jego pobytu na zapomnianej przez Boga i Wikipedię wyspie gdzieś na Atlantyku, jakieś sto kilometrów na północny zachód od wybrzeży Irlandii.

„Chciał­bym powie­dzieć, że Fin­ne­gany słyną ze zna­ko­mi­tej bara­niny, ale te wyspy z niczego nie słyną (...)”
Jest to rzecz o perspektywie. A właściwie różnych perspektywach i spojrzeniach, interpretacjach tych samych wydarzeń. Otóż nasz bohater jest naiwny – wierzy w naukę humanistyczną i swoją misję ratowania cywilizacji zachodu. Wierzy też w wiele innych rzeczy: w kompetencje swoich kolegów z uniwersytetu, w ich dobre intencje, we własną wielkość (może w to przede wszystkim), w swoich studentów.

Na początku lektury jeszcze nic nie zapowiada, że coś z narratorem jest nie tak, jednak szybko zaczynamy dostrzegać subtelne znaki, że nie wszystko w rzeczywistości jest takie, jak mu się wydaje. Studenci, którzy jakoby na ćwiczeniach z zapałem szukają dodatkowych informacji w internecie, chyba jednak robią na komputerach coś innego; koledzy z uniwersytetu chyba jednak wcale za nim nie przepadają, wielki rosyjski uczony jest chyba raczej sarkastyczny niż życzliwy. Tego wszystkie może domyślać się czytelnik, ale bohater wszystko interpretuje po swojemu. Uważa swoich studentów za najpilniejszych na świecie, zgryźliwe uwagi kolegów pod swoim adresem interpretuje jako przyjacielskie żarty, ironię uczonego bierze całkiem na serio. Odkrywanie tych przekłamań rzeczywistości sprawia sporo frajdy, chociaż z czasem zabawa staje się coraz bardziej oczywista.

Jak długo możemy mieć jeszcze wątpliwości co jest prawdą, a co nie, tak długo książka jest doskonała. Świat oglądamy tylko i wyłącznie z perspektywy bohatera, co mocno zawęża nam pole widzenia i każe zastanawiać się co tak naprawdę oznaczają pewne zdarzenia, co więcej: jak owe zdarzenia tak naprawdę mogły wyglądać, nieprzesiane przez filtr narratora. Czego nam nie mówi, czego nie zauważył, co uznał za niewarte wzmianki, mimo że było kluczowe?
„Człon­ko­wie (fel­lows) St. Bren­dan byli dow­cipni i bły­sko­tliwi. Zna­li­śmy się już na tyle, że mogli­śmy sobie pozwo­lić na drobne żarty z sie­bie nawza­jem. Kiedy więc wzięty fran­cu­ski socjo­log, Jean-Étienne Bal­za­vour, wstał pomię­dzy przy­stawką a daniem głów­nym i doko­nał życz­li­wej, prze­za­baw­nej paro­dii mej mowy z zeszłego tygo­dnia, byłem pierw­szym, który bił brawo i zano­sił się od śmie­chu. Od razu odkry­łem dru­gie dno żartu poczci­wego Bal­za­voura. Nie cho­dziło by­naj­mniej o szy­dze­nie z mojej osoby, lecz poka­za­nie, jak śmieszni jeste­śmy – ja i moi przy­ja­ciele z Fin­ne­ga­nów – w oczach deka­denc­kiej Europy”.
Wit Szostak jednak dość szybko rezygnuje z subtelności, w końcowych partiach wprowadzając nawet postać, która wyraźnie powie bohaterowi (i czytelnikowi, jeśli ten sam jeszcze się nie domyślił) jaka jest prawda: że ten jest pośmiewiskiem całej wyspy. Z jednej strony zabieg ten jest literacko uzasadniony. Lesław Srebroń dostrzega w owym przybyszu żałosną postać, próbującą wkraść się w łaski nowych kolegów, niedostrzegającą ich odrzucenia – a zatem dostrzega w nim to wszystko (zresztą błędnie), czego nie widzi w sobie. Z drugiej strony trochę szkoda, że ostatecznie wszystkie wydarzenia zostają przed nami odsłonięte tak wyraźnie i zakończenie nie pozostawia choćby cienia wątpliwości, co stało się naprawdę.

Mogłoby nam nawet być żal bohatera, gdyby nie to, że – sam nie zdając sobie z tego sprawy – jest on megalomańskim bucem. Pięknie oddał jego charakter Wit Szostak, pozwalając mu nieświadomie kreślić taki właśnie swój portret w brawurowej literackiej autokreacji.
„Mam świa­do­mość, że powyż­sze aka­pity pozwo­liły uważ­nemu czy­tel­ni­kowi zorien­to­wać się, z kim ma do czy­nie­nia. Ten lapi­darny wstęp nie­na­chal­nie szki­cuje syl­wetkę mło­dego i uta­len­to­wa­nego huma­ni­sty, obda­rzo­nego żywą inte­li­gen­cją, tak­tem i poczu­ciem este­tyki; roz­ko­cha­nego w tra­dy­cji i wie­rzą­cego w dawne war­to­ści; skrom­nego, choć prze­cież świa­do­mego swej war­to­ści i kieł­ku­ją­cej wiel­ko­ści. Jeśli czy­tel­nik zaczął wyobra­żać sobie taką wła­śnie postać, to śpie­szę zapew­nić go, że to wszystko prawda”.
Do narcystycznego uwielbienia własnej osoby – na swój sposób uroczego – należy dodać specyficzny stosunek do innych ludzi. Z pozoru bohater stara się oddać każdemu sprawiedliwość, jednak tak naprawdę – znów nieświadomie – traktuje wszystkich z lekceważącym pobłażaniem rezerwowanym dla istot mniej rozwiniętych. Z drugiej strony dla swoich idoli nie ma niczego więcej prócz absurdalnego uwielbienia.
„Mojej czy­stej, wyra­fi­no­wa­nej angielsz­czyź­nie nie­wiele można zarzu­cić, nato­miast fin­ne­gań­ski akcent jest obiek­tem nie­wy­bred­nych żar­tów nawet pośród Irland­czy­ków, z któ­rych wymowy śmieje się prze­cież cała Anglia. Ukry­łem jed­nak swe oks­fordz­kie przy­zwy­cza­je­nia i sta­ra­łem się dosto­so­wać do tej wyko­śla­wio­nej mowy, by nie ranić lokal­nego patrio­ty­zmu tych pro­stych ludzi”.
Warto zaznaczyć, że „wyrafinowana angielszczyzna” bohatera okazuje się ostatecznie obiektem skarg studentów. Tak właśnie skrzywione jest postrzeganie rzeczywistości biednego Lesława Srebronia.

Powieść można do pewnego stopnia czytać też jako satyrę na akademicką humanistykę. Świat podań o granty, świat przełomowych prac w rodzaju „Pochód penisa przez dzieje w świe­tle Heglow­skiej feno­me­no­lo­gii ducha” czy monografii o motywie winorośli w literaturze bałkańskiej, świat gdzie uczeni skupieni we własnym gronie prowadzą badania, które nikogo nie obchodzą  – tak jak nikogo nie obchodzą Finnegany. Bohater raczy nas krótkimi zjadliwymi charakterystykami swoich studentów i trudno nie odnieść wrażenia, że takie same można by napisać o wielu osobach zasiadających na co dzień w salach wykładowych.

Jest też Filip Włócznik, czyli polski fantasta, którego monografię pisze bohater. Uraczeni zostajemy streszczeniami kilku powieści tego fikcyjnego pisarza, a także zachwytami nad jego rzekomo wyjątkowym stylem. Tylko dlaczego, skoro jest on tak wybitny, jedynym zainteresowanym nim badaczem jest Lesław Srebroń? Może to jednak wcale nie taka wielka literatura, wbrew temu co twierdzi uczony? 

„Sto dni bez słońca” może również nie są wielką literaturą, ale całkiem im do tego niedaleko. To doprawdy wyborna lektura, którą powinien przeczytać każdy, komu nieobojętne są problemy Europejskiej humanistyki. Kto wie, może jeszcze można ją uratować.

poniedziałek, 7 września 2015

Poszerzenie pola walki

Można odnieść wrażenie, że Michel Houellebecq pisze ciągle o tym samym. Życiowa rezygnacja, samotność, ból codziennej egzystencji. O tym właśnie były poprzednie jego dzieła, które zdarzyło mi się czytać, i o tym też jest jego debiutancka powieść. Jest to w gruncie rzeczy prosta historia o pogrążającym się w depresji przedstawicielu klasy średniej, dla którego życie straciło jakikolwiek sens (ciekawe, że wydanie angielskie jest nawet zatytułowane „Whatever”).


Książka została napisana już dobre parę lat temu i to widać. Przede wszystkim: nie ma internetu. Zabawne to stwierdzenie niesie za sobą poważne konsekwencje. W takim świecie samotność jest absolutna. Można jej zaradzić co najwyżej przy pomocy różowego telefonu, za który rachunek przyniosą nam potem na koniec miesiąca. Albo idąc do klubu, gdzie jednak trafia się w sam środek poszerzonego pola walki:
„Liberalizm ekonomiczny to poszerzenie pola walki, walki, która toczy się w każdym wieku i we wszystkich klasach społecznych. Podobnie liberalizm seksualny to poszerzenie pola walki, walki, która toczy się w każdym wieku i we wszystkich klasach społecznych. [...] Niektórzy wygrywają na obu polach; inni na obu przegrywają. Przedsiębiorstwa wydzierają sobie młodych wykształconych ludzi; kobiety wydzierają sobie młodych mężczyzn; mężczyźni wydzierają sobie młode kobiety; zamęt i poruszenie są wielkie”.
Pierwszoosobowa narracja bohatera, wypełniona przede wszystkim bólem istnienia i bezkompromisowymi obserwacjami, zawiera nie tylko relację z paru miesięcy jego życia ale też wiele fragmentów metatekstowych. Znajdziemy w niej chociażby rozważania o tym, dlaczego ma ona taką a nie inną zwięzłą formę („by osiągnąć zupełnie inny cel filozoficzny [...], będę musiał się streszczać”) czy błyskotliwe uwagi o tym, że tradycyjna forma powieści nie jest gotowa by opisać „obojętność i nicość”. 

Tak duża samoświadomość i erudycja bohatera każe wątpić w jego autentyczność, jednak nie o nią tutaj chodzi. W jakiejś części na pewno słyszymy głos samego autora. Co zadziwiające, wśród tego całego nihilizmu i zrezygnowania, to co chce on nam ostatecznie przekazać jest piękne i proste. Otóż jak zwykle rozwiązaniem jest miłość:
„Powoli zaczynałem rozumieć, że wszyscy ci ludzie – mężczyźni czy kobiety – nie byli wcale obłąkani; brakowało im po prostu miłości. Ich gesty, ich zachowania, ich twarze zdradzały rozdzierające pragnienie kontaktu fizycznego i pieszczot; ale to, oczywiście, nie było możliwe. Więc jęczeli, krzyczeli z wszystkich sił, rozdzierali sobie skórę paznokciami [...]”.

czwartek, 3 września 2015

Pan Lodowego Ogrodu, tom 1

Trudno dzisiaj pisać fantastykę, zwłaszcza fantasy, nie wpadając przy tym w banał, wtórność czy niezamierzony pastisz. Ileż można wymyślić kolejnych sposobów na zasieczenie smoka, ileż odmian magii czy kolejnych wariacji na temat elfiej rasy. Jarosław Grzędowicz wpadł na sprytny sposób pisania fantasy unikając przy tym pułapki post-Tolkienowskiego plagiatu. Otóż jego fantasy nie jest wcale fantasy, tylko – czystym sci-fi! Dzięki temu nawet czytelnik taki jak ja, którego zbytni eskapizm gatunku zmusił do przerzucenia się na innego rodzaju literaturę, od pierwszej do ostatniej strony z ciekawością śledzi, co stanie się dalej.

W niedalekiej przyszłości ludzkość odkryła w kosmosie świat zamieszkany przez inteligentną cywilizację. Mieszkańcy są na poziomie rozwoju mniej więcej naszego bardzo wczesnego średniowiecza. Tylko że jest jeden szkopuł – na planecie dzieją się rzeczy, które wyglądają jak magia i nie dają się wytłumaczyć w żaden logiczny sposób. Zwłaszcza, że wszelkie urządzenia techniczne przestają tam działać. Ziemianie wysyłają na planetę ekspedycję za ekspedycją, studiują tamtejszą kulturę, faunę i florę. W końcu jednak któraś ekspedycja nie wraca i z misją ratunkową wysłany zostaje nasz bohater – Vuko Drakkainen, biologicznie zmodyfikowany superczłowiek, potrafiący zwalniać czas podczas walki, widzieć w ciemności, tropić lepiej niż pies gończy, rozumieć i mówić dowolnymi językami. 

Protagonista posiadający nadludzkie zdolności nie jest w polskiej fantastyce niczym nowym. Trudno nie uniknąć skojarzeń z Wiedźminem. Całkiem często autor każe Vukowi potykać się z najróżniejszymi potworami i walki te do złudzenia przypominają przygody Geralta z Rivii. Na szczęście na tym podobieństwa się kończą. 

Vuko jest współczesnym nam bohaterem wrzuconym w sam środek sztampowego świata fantasy. A przynajmniej tak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Bo wcale tak nie jest: kultura, do której trafia bohater jest bardzo autentyczna i z tego powodu daleko jej do zmitologizowanego średniowiecza jakie wyobrażamy sobie i my, i nasz bohater. Trudno znaleźć tu karczmę w której można by odpocząć po długiej wędrówce i zakrzyknąć „karczmarzu, piwa!”. Świat jest nieprzyjazny, prymitywny i brutalny. Piwo śmierdzi drożdżami, jedzenie to zwykle prawie zgniłe już mięso lub jakieś nieapetyczne zielsko. Konfrontacja sielskich wyobrażeń bohatera z zastaną rzeczywistością jest dlań bolesna.

W książce przeplatają się dwa wątki: jeden opisany wyżej i drugi – w innej części świata, w innej kulturze, tym razem bardziej wyrafinowanej, w stylu blisko-wschodnim. Ten drugi wątek to już trochę sztampa – bohaterowie nie mają świadomości konwencji, ot żyją sobie w świecie jak z pierwszego lepszego fantasy i przeżywają mniej lub bardziej ciekawe przygody. Trzeba brać pod uwagę, że to dopiero pierwszy tom. Z pewnością w kolejnych ścieżki bohaterów tego planu przetną się ze ścieżkami Vuka i całość nabierze więcej sensu.

Do kolejnych części chętnie sięgnę, jeśli czas pozwoli. Poza ciekawym pomysłem, autor broni się świetnym warsztatem: ładnie stylizowane dialogi (każda kultura mówi inaczej), malownicze opisy walk (jednak mogłoby ich być mniej, po którejś z kolei już tylko myślałem „o nie, znowu walka”), ciekawy pomysł na zmiany narracji z pierwszo- na trzecioosobową, co nadaje tekstowi dynamizmu.

Grzędowicz wplata czasem w opowieść nawiązania do wielkich literackich dzieł kultury, co wychodzi mu różnie. Mam wątpliwości czy Vuko, zawodowy żołnierz, obieżyświat zdecydowanie nie spędzający czasu w bibliotekach, nawet nie Brytyjczyk, tak dobrze znałby angielskich poetów żeby oczekiwać od kruka wykrakania „Nevermore”:

„(...) ogromny czarny ptak podobny do kruka (...) błyska na mnie białą powieką (...). 
– Nazywasz się Nevermore – mówię mu. – I zostajesz ze mną. 
– Nevermore! – kracze. Nigdy już! 
– Nareszcie to powiedziałeś – przytakuję z satysfakcją.”
Z drugiej strony, a niech to! Podoba mi się to nawiązanie bardzo, jakkolwiek nieporadne by nie było. I chyba dobrze podsumowuje mój stosunek do tej książki: nie jest to wielka literatura, ma swoje mankamenty, ale czyta się z przyjemnością i można przytaknąć jej z satysfakcją. 

Co niniejszym czynię