„Sto dni bez słońca” to tak naprawdę opis nie stu, a stu dwudziestu dni, spośród których słonecznych było jedynie piętnaście (czyli bez słońca powinno było być sto pięć) – to przekłamanie w tytule znakomicie podsumowuje główne tematy powieści Wita Szostaka. Chociaż „powieść” to może nieodpowiednie słowo, gdyż mamy tutaj do czynienia z dziennikiem, prowadzonym przez młodego uczonego, Lesława Srebronia. Dziennik ów jest relacją z jego pobytu na zapomnianej przez Boga i Wikipedię wyspie gdzieś na Atlantyku, jakieś sto kilometrów na północny zachód od wybrzeży Irlandii.
„Chciałbym powiedzieć, że Finnegany słyną ze znakomitej baraniny, ale te wyspy z niczego nie słyną (...)”
Jest to rzecz o perspektywie. A właściwie różnych perspektywach i spojrzeniach, interpretacjach tych samych wydarzeń. Otóż nasz bohater jest naiwny – wierzy w naukę humanistyczną i swoją misję ratowania cywilizacji zachodu. Wierzy też w wiele innych rzeczy: w kompetencje swoich kolegów z uniwersytetu, w ich dobre intencje, we własną wielkość (może w to przede wszystkim), w swoich studentów.
Na początku lektury jeszcze nic nie zapowiada, że coś z narratorem jest nie tak, jednak szybko zaczynamy dostrzegać subtelne znaki, że nie wszystko w rzeczywistości jest takie, jak mu się wydaje. Studenci, którzy jakoby na ćwiczeniach z zapałem szukają dodatkowych informacji w internecie, chyba jednak robią na komputerach coś innego; koledzy z uniwersytetu chyba jednak wcale za nim nie przepadają, wielki rosyjski uczony jest chyba raczej sarkastyczny niż życzliwy. Tego wszystkie może domyślać się czytelnik, ale bohater wszystko interpretuje po swojemu. Uważa swoich studentów za najpilniejszych na świecie, zgryźliwe uwagi kolegów pod swoim adresem interpretuje jako przyjacielskie żarty, ironię uczonego bierze całkiem na serio. Odkrywanie tych przekłamań rzeczywistości sprawia sporo frajdy, chociaż z czasem zabawa staje się coraz bardziej oczywista.
Jak długo możemy mieć jeszcze wątpliwości co jest prawdą, a co nie, tak długo książka jest doskonała. Świat oglądamy tylko i wyłącznie z perspektywy bohatera, co mocno zawęża nam pole widzenia i każe zastanawiać się co tak naprawdę oznaczają pewne zdarzenia, co więcej: jak owe zdarzenia tak naprawdę mogły wyglądać, nieprzesiane przez filtr narratora. Czego nam nie mówi, czego nie zauważył, co uznał za niewarte wzmianki, mimo że było kluczowe?
„Członkowie (fellows) St. Brendan byli dowcipni i błyskotliwi. Znaliśmy się już na tyle, że mogliśmy sobie pozwolić na drobne żarty z siebie nawzajem. Kiedy więc wzięty francuski socjolog, Jean-Étienne Balzavour, wstał pomiędzy przystawką a daniem głównym i dokonał życzliwej, przezabawnej parodii mej mowy z zeszłego tygodnia, byłem pierwszym, który bił brawo i zanosił się od śmiechu. Od razu odkryłem drugie dno żartu poczciwego Balzavoura. Nie chodziło bynajmniej o szydzenie z mojej osoby, lecz pokazanie, jak śmieszni jesteśmy – ja i moi przyjaciele z Finneganów – w oczach dekadenckiej Europy”.
Wit Szostak jednak dość szybko rezygnuje z subtelności, w końcowych partiach wprowadzając nawet postać, która wyraźnie powie bohaterowi (i czytelnikowi, jeśli ten sam jeszcze się nie domyślił) jaka jest prawda: że ten jest pośmiewiskiem całej wyspy. Z jednej strony zabieg ten jest literacko uzasadniony. Lesław Srebroń dostrzega w owym przybyszu żałosną postać, próbującą wkraść się w łaski nowych kolegów, niedostrzegającą ich odrzucenia – a zatem dostrzega w nim to wszystko (zresztą błędnie), czego nie widzi w sobie. Z drugiej strony trochę szkoda, że ostatecznie wszystkie wydarzenia zostają przed nami odsłonięte tak wyraźnie i zakończenie nie pozostawia choćby cienia wątpliwości, co stało się naprawdę.
Mogłoby nam nawet być żal bohatera, gdyby nie to, że – sam nie zdając sobie z tego sprawy – jest on megalomańskim bucem. Pięknie oddał jego charakter Wit Szostak, pozwalając mu nieświadomie kreślić taki właśnie swój portret w brawurowej literackiej autokreacji.
„Mam świadomość, że powyższe akapity pozwoliły uważnemu czytelnikowi zorientować się, z kim ma do czynienia. Ten lapidarny wstęp nienachalnie szkicuje sylwetkę młodego i utalentowanego humanisty, obdarzonego żywą inteligencją, taktem i poczuciem estetyki; rozkochanego w tradycji i wierzącego w dawne wartości; skromnego, choć przecież świadomego swej wartości i kiełkującej wielkości. Jeśli czytelnik zaczął wyobrażać sobie taką właśnie postać, to śpieszę zapewnić go, że to wszystko prawda”.
Do narcystycznego uwielbienia własnej osoby – na swój sposób uroczego – należy dodać specyficzny stosunek do innych ludzi. Z pozoru bohater stara się oddać każdemu sprawiedliwość, jednak tak naprawdę – znów nieświadomie – traktuje wszystkich z lekceważącym pobłażaniem rezerwowanym dla istot mniej rozwiniętych. Z drugiej strony dla swoich idoli nie ma niczego więcej prócz absurdalnego uwielbienia.
„Mojej czystej, wyrafinowanej angielszczyźnie niewiele można zarzucić, natomiast finnegański akcent jest obiektem niewybrednych żartów nawet pośród Irlandczyków, z których wymowy śmieje się przecież cała Anglia. Ukryłem jednak swe oksfordzkie przyzwyczajenia i starałem się dostosować do tej wykoślawionej mowy, by nie ranić lokalnego patriotyzmu tych prostych ludzi”.
Warto zaznaczyć, że „wyrafinowana angielszczyzna” bohatera okazuje się ostatecznie obiektem skarg studentów. Tak właśnie skrzywione jest postrzeganie rzeczywistości biednego Lesława Srebronia.
Powieść można do pewnego stopnia czytać też jako satyrę na akademicką humanistykę. Świat podań o granty, świat przełomowych prac w rodzaju „Pochód penisa przez dzieje w świetle Heglowskiej fenomenologii ducha” czy monografii o motywie winorośli w literaturze bałkańskiej, świat gdzie uczeni skupieni we własnym gronie prowadzą badania, które nikogo nie obchodzą – tak jak nikogo nie obchodzą Finnegany. Bohater raczy nas krótkimi zjadliwymi charakterystykami swoich studentów i trudno nie odnieść wrażenia, że takie same można by napisać o wielu osobach zasiadających na co dzień w salach wykładowych.
Jest też Filip Włócznik, czyli polski fantasta, którego monografię pisze bohater. Uraczeni zostajemy streszczeniami kilku powieści tego fikcyjnego pisarza, a także zachwytami nad jego rzekomo wyjątkowym stylem. Tylko dlaczego, skoro jest on tak wybitny, jedynym zainteresowanym nim badaczem jest Lesław Srebroń? Może to jednak wcale nie taka wielka literatura, wbrew temu co twierdzi uczony?
„Sto dni bez słońca” może również nie są wielką literaturą, ale całkiem im do tego niedaleko. To doprawdy wyborna lektura, którą powinien przeczytać każdy, komu nieobojętne są problemy Europejskiej humanistyki. Kto wie, może jeszcze można ją uratować.