niedziela, 24 stycznia 2016

The Sandman: Dream Country

Cztery niezależne opowieści, a jednak połączone przez wspólny temat – sny, oczywiście. I moc słowa, siła sprawcza marzeń (istotne jest że w oryginale „marzenie” i „sen” to jedno słowo – „dream”). Neil Gaiman po swojemu sięga po motywy mitologiczne i kulturowe – od greckiej muzy Kaliope, przez Willa Shakespeare'a i „Sen Nocy Letniej” tegoż, po superbohaterkę ze świata DC Comics – bierze je dla siebie i buduje na nich własną opowieść, przetwarza albo dopowiada, znajdując nowe zaskakujące zastosowania dla wyeksploatowanych do cna, zdawałoby się, motywów. Gdzieś tam na uboczu czai się zawsze Sandman, a to jako ostatni sprawiedliwy, a to spiritus movens, wprawiający młyny historii w ruch, a to... kot. Znajduje się albowiem w tym tomie jedna opowieść widziana w całości z kociej perspektywy, i choćby dla niej trzeba po tę część sięgnąć. 



W moim wydaniu dodatkowym smaczkiem jest możliwość spojrzenia na pracę autorów od kuchni. Neil Gaiman zdecydował się podzielić z czytelnikami całym scenariuszem do jednego z opowiadań, i napisać parę słów o tym, jak wyglądała jego praca z ilustratorką. Porównanie owego scenariusza z ostatecznym dziełem to niewątpliwie ciekawe doświadczenie.

sobota, 16 stycznia 2016

Człowiek z Wysokiego Zamku

Historia alternatywna, w której punktem zwrotnym jest zamach na Roosvelta, w świecie powieści – udany. To pociąga za sobą słabość gospodarczą i militarną Stanów Zjednoczonych a w konsekwencji – ich poślednią rolę w przebiegu Drugiej Wojny Światowej, zakończonej ostatecznie zwycięstwem państw Osi, które następnie podzielą między siebie po równo wpływy na całym świecie.


Akcja rozgrywa się w Ameryce Północnej. Stany Zjednoczone już nie istnieją, część zachodnia rządzona jest przez Japończyków, część wschodnia – przez Niemców. Jest to rzeczywistość nieco wykoślawiona, można by powiedzieć – deliryczna wizja pisarza-mistyka, jakim niewątpliwie był Philip K. Dick. Po ulicach San Francisco jeżdżą riksze w roli taksówek, przybysze z Kraju Kwitnącej Wiśni szaleją za amerykańskimi antykami sprzed wojny, nawet takimi zupełnie trywialnymi, jak dziecięcy zegarek z Myszką Miki. 

Zhierarchizowane społeczeństwo części Japońskiej oparte na konwenansach i społecznych maskach może wydawać się nieznośne, jednak to idylla w porównaniu z grozą rozbuchanego dziedzictwa Trzeciej Rzeszy. Mimo że Hitler już nie żyje, to jego spadkobiercy kontynuują szaleństwo walki o Lebensraum i czystość ariańskiej rasy. Wysuszyć Morze Śródziemne by zamienić je w pola uprawne? Jasne. Zrównać z ziemią całą Afrykę? Czemu nie. (O Żydach nie wspominam, bo to oczywiste – jeśli jeszcze jacyś żyją, to pod przybranymi nazwiskami i po operacjach plastycznych). Tak sobie poczynają zwycięzcy, i jest to doprawdy apokaliptyczna wizja. Do tego dołóżmy postępującą kolonizację kosmosu, która – jak zauważa w swojej świetnej przedmowie Marek Parowski – oddaje klimat zimnowojennego wyścigu technologicznego z czasów, kiedy książka powstawała.

Wykreowany świat jest już ciekawy sam w sobie, jednak znajdują się tu jeszcze dwa niezwykłe wątki. Księga przepowiedni, której raz za razem radzą się bohaterowie, i która zdaje się dawać im sensowne odpowiedzi. Czy nie jest to aby jednak poszukiwanie metafizycznego sensu w piekle na ziemi, kiedy nie pozostało już nic innego, niż rozpaczliwa wiara w jakąś nadrzędną siłę? Siłę z konieczności bezosobową i obojętną, bo tylko na taką religię jest jeszcze w stanie zdobyć się człowiek. Losowe odczytywanie wersetów i przepowiedni z wiekowej książki, innymi słowy: horoskop.

No i jest jeszcze książka w książce, jak teatr w teatrze – „Utyje Szarańcza” (tytuł za fragmentem Księgi Koheleta) – historia alternatywna w historii alternatywnej, dokładniej mówiąc, analogia, lustrzane odbicie „Człowieka z Wysokiego Zamku” w jego świecie – powieść, w której wojnę wygrali alianci. Ustami jednej ze swoich postaci, rozmyślającej na temat tej właśnie książki, mówi nam pisarz chyba o swoim dziele.
„O szóstej piętnaście wieczorem skończyła książkę. Ciekawe, czy Joe doczytał ją do końca – zastanawiała się. Jest w niej znacznie więcej niż on zrozumiał. Co ten Abendsen chciał właściwie powiedzieć. Nie chodziło mu o jego wymyślony świat”. 
No właśnie co, chciałoby się powiedzieć za Beckettem. Ludzie zmuszeni żyć w świecie pozorów i społecznych struktur zachowań, precyzyjnie określających co komu wolno a czego nie. Narzucone z góry role, niezachwiany porządek, ale arbitralny przecież. Zwycięzcy teoretycznie rządzą, pokonani muszą się podporządkować, jednak czy militarne zwycięstwo pociąga za sobą zwycięstwo kultury i myśli, moralności? A co jeśli moralność to społeczny konstrukt – wtedy takie pytania przestają mieć znaczenie. Niezrozumiałe tryby historii miażdżące pojedyncze jednostki, które wciąż muszą dniem za dniem jakoś znosić niezrozumiałe wyroki losu. I wiele więcej. 

To nie jest literatura science fiction, to studium duszy.


poniedziałek, 4 stycznia 2016

Saturn. Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya

Często podziwiamy dzieła znanych malarzy, zachwycamy się kreską, barwą, nastrojem, potrafimy przyporządkować style do okresów twórczości, wyodrębnić ulubione tematy, a jednocześnie nie wiemy nic o ich życiu – kim byli, jacy byli, jaki mieli charakter. To dla mnie typowa przypadłość, niedotycząca zresztą tylko malarzy, ale i innych twórców kultury, czy szerzej: postaci historycznych. Weźmy takiego Francisco Goyę; każdy słyszał, zna się parę dzieł, być może serię Czarnych Obrazów, która wydaje się dziwnie kontrastować z resztą klasycznego dorobku, ale przecież i Kaprysy ujawniające w tym twórcy coś więcej niż schlebianie dworskim gustom. Tę rozpiętość zainteresowań artysty zrozumiemy po lekturze „Saturna” Jacka Dehnela. I nigdy już nie spojrzymy na dzieła Hiszpana tak jak wcześniej.


Albowiem na kartach powieści staje się on postacią wielce odpychającą: przekonanym o swojej wielkości rozwiązłym starcem, unieszczęśliwiającym rodzinę, mającym w pogardzie własnego syna, żyjącym w blasku sławy sybarytą. Syn zresztą – Javier – nie pozostaje mu dłużny i odwdzięcza się pogardą równie silną, nazywając go co raz „głuszcem” (gdyż Francisco na starość stracił słuch) czy „capem” – a to tylko te najdelikatniejsze określenia.

Wątek walki młodości ze starością, melancholijnej wrażliwości z brutalną męską siłą jest poprowadzony poprzez naprzemienne oddawanie głosu raz ojcu, raz synowi. Poznajemy kolejne wydarzenia z dwóch zupełnie odmiennych perspektyw. Francisco pławi się w samouwielbieniu i narzeka na marność jedynego potomka, który z kolei brodzi w sadzawce nienawiści, wyobrażając sobie ze szczegółami scenę ojcobójstwa, marząc o uwolnieniu się spod rodzicielskiej władzy. Ale czy ta władza, ten przytłaczający wpływ są prawdziwe, czy rozgrywają się tylko w jego głowie? Wszak przewidywane poczucie wolności nie nadchodzi nawet gdy ojciec wyjedzie za Pireneje – zamieszkać w Bordeaux. 

Splot narracyjny zyskuje na misterności, gdy w pewnym momencie dołącza doń trzeci głos, należący do Mariana, syna Javiera. Obserwujemy zatem trzy pokolenia Goyów: ojca, syna i wnuka – dziadka, ojca i syna – zależy jak patrzeć. Bo otóż na koniec orientujemy się, że trafiliśmy w nierozerwalny cykl rodzinnej klątwy. Tak jak na początku Javier złorzeczył swojemu ojcu Francisco, tak u kresu drogi jego własny syn Mariano będzie podobnie odnosił się do Javiera, stając się w pewnym sensie spadkobiercą rodzinnej kondycji, zrzucając ją jeden wierzchołek drzewa genealogicznego niżej, każąc nam ponuro przewidywać, że tak samo będzie się to potem toczyć przez wieki.

Ta rodzinna tragedia – bo chyba tak można ją nazwać, mimo sugerowanej (rzekłbym, że słusznie) na okładce powszechności – rozgrywa się na tle malarskich wyczynów i historycznych faktów z życia Francisco Goi. Autor postanowił odziać w fabularyzowaną opowieść nowo ukute – acz bardzo przekonujące – teorie, przypisujące autorstwo Czarnych Obrazów synowi malarza – Javierowi. Owe mroczne dzieła odgrywają w powieści dużą rolę, jako że pozwalają one swojemu twórcy ostatecznie uwolnić się spod władzy ojca i przemówić własnym głosem. Kolejne rozdziały książki przedzielone są krótkimi ekfrazami kolejnych malowideł z serii, co stanowi ciekawy zabieg, gdyż początkowo nie wiemy, czy przybliża je nam autor, czy może któraś z postaci.

Historia ożywa na naszych oczach. Uraczeni jesteśmy opowieścią opartą na faktach, jednak granicę konwencjonalnej powieści historycznej udaje się przekroczyć przez zastosowanie nietypowej formy trójgłosu bohaterów, pozwalającej pokazać konflikt apodyktycznego ojca i zahukanego syna, wiecznie żyjącego w jego cieniu. Ten zupełnie osobny wątek jest drugim wielkim tematem książki – równie ważnym, jeśli nie ważniejszym niż historyczna dekonstrukcja – czyniącym z niej prawdziwie artystyczne osiągnięcie.

piątek, 1 stycznia 2016

The Everlasting Man

„Człowiek wiekuisty” – bo tak zwykłem tę książkę nazywać, mimo że polskie wydanie zatytułowane jest „Wiekuisty człowiek” – to historia świata i człowieka przedstawiona w świetle wiary chrześcijańskiej. G. K. Chesterton kreśli przekonujący obraz dziejów, w którym punktem zwrotnym jest przyjście na świat Boga w postaci Chrystusa – wydarzenie bezprecedensowe i inne, niż wszystko co moglibyśmy przewidzieć, lub co mogłoby w sposób organiczny wyewoluować z dotychczasowych wierzeń.


Ewolucja to w ogóle istotny temat tych rozważań, gdyż tak samo jak powstanie chrześcijaństwa jest czymś niewytłumaczalnym bez boskiej interwencji, tak i powstanie człowieka wydaje się autorowi niemożliwe na drodze selekcji naturalnej, jaką znano na początku XX wieku. Dzisiaj powszechnie uważa się, że teoria ewolucji wyjaśnia wszystko, mimo to wywody Chestertona nie tracą na aktualności. Wszak nie można zaprzeczyć, że człowiek jako gatunek jest wyjątkowy. Tę wyjątkowość dla Chestertona najpełniej ujmuje sztuka: „Art is the signature of man”.

Dużo tu gawędziarstwa. Nie jest to w żadnym wypadku rozprawa naukowa. Przyjęta konwencja polega często na spieraniu się z tezami współczesnych mu myślicieli czy badaczy i pokonywaniu ich za pomocą zdrowego rozsądku. Zdrowy rozsądek to w ogóle ulubiona broń Chestertona, paraduje on z nią i podkreśla jej walory na każdym kroku, czyniąc z niej wręcz swoją religię.
„For it was the soul of Christendom that came forth from the incredible Christ; and the soul of it was common sense”.
Czasem irytuje barokowy styl i zbytnie umiłowanie do paradoksu jako figury literackiej, ale taki był najwyraźniej charakter i sposób bycia autora. Czytając, można niemal usłyszeć jego głos i wyobrazić go sobie, ogromnego, zapadniętego w fotel z fajką w ustach – gawędzącego, snującego opowieść. Wybaczam mu  okazjonalny przerost formy nad treścią, gdyż opowieść jaką nas raczy jest zaiste piękna.

Wieść gminna niesie – ale to lekkie uproszczenie – że niejaki C. S. Lewis nawrócił się po lekturze „Człowieka wiekuistego”. Czy może być lepsza rekomendacja? Jestem przekonany, że i dzisiaj książka może oddziaływać równie potężnie. Warto – trzeba! – przeczytać.