wtorek, 22 grudnia 2015

God Hates Poland


Druga po „Jetlagu” powieść inżyniera memetycznego Michała Radomiła Wiśniewskiego to kolejna dawka smutnych opowieści o perypetiach polskiej klasy średniej. Na książkę składają się trzy główne wątki przeplatane – tak jak poprzednio – miniaturowymi portretami postaci pobocznych. Znów owe miniatury wychodzą autorowi najciekawiej, ale główny nurt, mimo że dotyczy w większości pijackich ekscesów czy bezsensownego spędzania wczasów w czterogwiazdkowym hotelu allinclusive, również – dzięki mistrzostwu językowemu autora i jego zdolności pisania autentycznych dialogów – czyta się jednym tchem.


Ktoś kiedyś powiedział, że poezja jest ważna,  bo ujmuje ducha epoki. Widocznie zatem poezji już nie potrzebujemy, gdyż to samo robi ta powieść. Mamy tutaj nie tylko celny opis codzienności, ale też wiele innych tematów będących obecnie na czasie: sztuczna inteligencja, sztuka przegrywająca z marketingiem, sprzedawanie prywatności swojej i cudzej, drony, uchodźcy, portale społecznościowe – i tak dalej, i tak dalej. To wszystko napisane żywym, autentycznym językiem, z nawiązaniami do najbardziej zakorzenionych nad Wisłą dzieł popkultury. Bardzo dużo się tu dzieje: zaczyna się jak tradycyjna powieść obyczajowa, by w pewnym momencie przemienić się w twarde science-fiction i na koniec wprowadzić wątki symboliczne.

Autor do końcowych podziękowań włącza tych, którzy „jeszcze wierzą, że literatura może zbawić świat”. Na kartach powieści spotykamy dziewczynę, która po życiu spędzonym na uważnym czytaniu książek ową wiarę bezpowrotnie utraci. Zastanawiać się będzie, czy szczęście, które do tej pory znajdowała w lekturze, było w ogóle prawdziwe; czy to nie jakiś konstrukt, który chciała wykreować by poczuć się lepszą i móc szpanować na portalach społecznościowych. Inny z bohaterów rejteruje w świat wyobraźni, rozczytując się w swoich ulubionych powieściach fantastycznych i prowadząc – jak sam uważa – coś w rodzaju slow life. Marzy o przygodzie niczym z „Wiedźmina”, tylko że życie to nie literatura i już na zawsze pozostanie mu tylko wędrowanie na trasie dom-praca-dom bez szans na odmianę losu.

Zarówno „Jetlag” jak i „God Hates Poland” to bardzo przygnębiające książki, ale można dostrzec w nich nadzieję i wiarę w to, że jeszcze nie wszystko stracone.  Jedna z głównych bohaterek pod wpływem przeczytanej powieści zrozumie jak puste jest życie wypełnione cytowaniem mądrości rodem z demotywatorów i w konsekwencji „przekazywaniem chujowych wzorów i memów”. Literatura nie zbawi świata, gdyż nawet w opowieści dzielne wojowniczki giną, przegrywając, ale może nam uświadomić, że warto o ten świat samemu zawalczyć i że warto poszukiwać czegoś więcej. 

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Silmarillion

„Silmarillion” J.R.R. Tolkiena od zawsze leżał na bibliotecznej półce w moim rodzinnym domu, jednak nigdy nie dane było mi przebrnąć przez więcej niż kilka czy kilkanaście stron – być może z powodu niezbyt imponującej prezencji PRL-owskiego wydania. Wydawnictwo Czytelnik postanowiło je w 1985 roku „upiększyć” ilustracjami litewskiego artysty Stasysa Eidrigevičiusa, nijak niepasującymi do treści dzieła. Bo cóż tam robią, wyglądające jak wyrzeźbione z drewna, ludziki z bulwiastymi głowami, odziane w czarne szaty i owinięte pasami białego materiału, który też czasem wyłazi im z oczu niczym łzy? Nie sposób tym surrealistycznym wizjom odmówić uroku, ale też – zupełnego nieprzystawania. Tak samo zresztą okładce przedstawiającej jakiegoś  znów ni to wystruganego, ni to wprost ze snów wyjętego  dwuwymiarowego ptaka dziobiącego trójwymiarowe jajo. 


Wydanie Czytelnika z 1985 roku. Właściwie to ten ludek w pewnym stopniu pasuje...

Ten zabytek siermiężnej sztuki wydawniczej z pewnością emanuje swoistym czarem. Traktując go jednak tylko jako ciekawostkę nieprzeznaczoną do czytania, zaopatrzyłem się (nie bez problemów, wszak nakład już dawno wyczerpany) w zamian w cieszący oko wolumin wydawnictwa Amber, zdobiony monumentalnymi, chociaż – trzeba przyznać – niczym szczególnym niezaskakującymi, malowidłami Teda Nasmitha i przestrzegający wszelkich prawideł edytorskiej sztuki, to znaczy zachowujący wszystkie znaki diakrytyczne, których w nazwach własnych dostatek, a które polskie wydania przeszłe zarzucały. Tak uzbrojony byłem gotów, by kolejny raz podjąć próbę podejścia do tego niezwykłego dzieła.

Początek zachwycił pięknym opisem stworzenia – zakotwiczonym wyraźnie w tradycji biblijnej  z Eru Ilúvatarem i jego zastępem Ainurów wyśpiewującym muzykę sfer, i Melkorem (zwanym później Morgothem), którego pycha i rządza władzy popycha do buntu, kładąc tym samym zaczyn pod wszelkie przyszłe zło. I pod całą opowieść, gdyż Silmarillion toczy się wokół wojny Melkora z tymi, którzy nie dali się zwieść jego niecnym podszeptom, a gdy Morgoth zostanie pokonany – z jego najpotężniejszym sługą, Sauronem. Kojąca to wizja świata, w którym osobowe zło może i jest potężne, ale przynajmniej można je zidentyfikować i ostatecznie pokonać. Jednak ta identyfikacja nie przychodzi łatwo, bo Morgoth to istny mistrz kuszącego sofizmatu – łatwo jest nam, czytelnikom, ale bynajmniej nie istotom zamieszkującym Ardę. 

Po kosmogonii następuje czas na dzieło właściwe. Quenta Silmarillion to dzieje wojen z Morgothem prowadzonych przez elfy i inne istoty przebywające w Beleriandzie. Melkor wiedziony czystym pragnieniem czynienia zła próbuje zniszczyć cały świat i objąć go w swoje władanie, a szlachetne elfy robią wszystko by do tego nie dopuścić. Gdzieś w tle jest jeszcze kwestia Silmarilów – klejnotów zawierających w sobie obrócone już wniwecz światło drzew Valinoru, ostatnią pamiątkę po stanie wiecznej szczęśliwości – i przysięgi, jaką złożył ich twórca i jego synowie: że nie spoczną póki ich nie odzyskają – a skradł je Morgoth. 

Brzmi jak banał? Tylko że nie jest. Elfy okazują się wcale nie aż takie szlachetne: te związane przysięgą popełniają wiele niecnych czynów, byle tylko położyć swoje ręce na Silmarilach, ale i reszcie zdarzają się zachowania moralnie wątpliwe, czy to wynikające z dumy, czy z lekkomyślności. Nie mówiąc już o złu inspirowanym przez Melkora. Mimo wszystko jednak w ogólnym porządku rzeczy jest to rasa zachwycająca i godna podziwu. Każdy z nas chciałby być elfem, zwłaszcza że są one nieśmiertelne. 

Ta nieśmiertelność kontrastuje z losem ludzi, których pośmiertny los jest nieznany dla nikogo poza samym Eru. Wydawałoby się to wielką niesprawiedliwością, gdyby nie to, że dzięki takiemu przeznaczeniu mają większą motywację by zrobić coś ważnego i zapisać się w pieśniach; nigdy też nie tracą woli i chęci istnienia. Elfy natomiast po czasie stają się znużone światem i odpływają na zachód do Valinoru, by tam zniknąć na zawsze z kart opowieści. Co z kolei dzieje się z ludźmi gdy skończy się ich żywot  nie wiemy, ale przecież można domniemywać, że Ilúvatar odpowiednio o nich zadbał. Morgoth zasiewa jednak w wielu ludziach ziarno niepokoju, każące im obawiać się tego co po drugiej stronie i marzyć o nieśmiertelności; to stanie się powodem zguby Númenoru  najwspanialszego z człowieczych królestw, wyraźnie inspirowanego legendą o Atlantydzie.

Tolkien zamierzył sobie stworzyć od podstaw zbiór legend i mitów pasujących atmosferą do angielskiej ziemi. „Silmarillion” i cała reszta opowieści, spisywanych przez całe życie autora, a zebranych pośmiertnie przez jego syna, jest realizacją tego zamysłu, być może nader ambitnego, określonego nawet przezeń w liście do swojego przyjaciela Miltona Waldmana  absurdalnym. A zatem jest to tekst całkiem różny od „Władcy Pierścieni” czy „Hobbita”, o odmiennej skali: opisuje tysiące lat, od samego stworzenia świata, aż do wydarzeń znanych z tamtych dwóch książek. 

Siłą rzeczy więc narracja bywa skrótowa; wiele doniosłych wydarzeń kwitowanych jest jednym czy dwoma zdaniami. Dialogów tu nie uświadczymy, bardzo rzadko tylko zdarzy się jakiś monolog, wygłoszony mocno archaizowanym stylem. Nie znaczy to bynajmniej, że warstwa językowa jest drętwa: w wielu fragmentach można z przyjemnością się rozczytywać, chłonąc słowa i podziwiając kunszt autora. Znajdziemy tutaj nawet jeden urzekający wiersz – błyskotliwą metaforę pojedynku dwóch potężnych adwersarzy.

Zatrzymajmy się jeszcze na chwilę przy kwestii stylu. Sama narracja stylizowana jest wyraźnie, ale dość oszczędnie (ot, tu i tam jakieś dawne słowo czy niedzisiejsza konstrukcja gramatyczna), natomiast sposób wypowiadania się postaci daje nam jasno do zrozumienia, że słuchamy o sprawach wielkiej wagi i że rzecz dzieje się w czasach pradawnych. Niestety zatraciła się ta właściwość tekstu w tłumaczeniu Marii Skibniewskiej. Nie można odmówić mu poprawności i kunsztu warsztatowego, jednak wydaje się zbyt suche i zbyt ostrożne. Po lekturze tłumaczenia postanowiłem sięgnąć po oryginał i czytało mi się go zdecydowanie lepiej: nie wiem jednak czy dlatego, że już wiedziałem o co chodzi i na co zwracać uwagę, by później się nie pogubić (podpowiedź: na wszystko), czy że oryginalny język był zdecydowanie bardziej angażujący. A może na czytniku czyta się wygodniej niż z dużego woluminu. Możliwe że wszystkie te czynniki po trochu lub jakaś ich kombinacja.

W oryginale czyta się lepiej
Wymaga ta lektura zaprzężenia do pracy naszego największego daru: wyobraźni. Gdy się to uda, czekają na nas monumentalne obrazy bitew, heroicznych czynów, wydarzeń zmieniających fundamenty świata. Ale też opowieści bardziej kameralne: o miłości, przyjaźni, szaleństwie, rozpaczy i poświęceniu. Fabuła w wielu miejscach bywa zaskakująca. Bardzo często pierwszoplanowi (do czasu) bohaterowie giną w bitwach lub innych podobnych okolicznościach. Nie ma tutaj postaci, takich jak Frodo czy Bilbo, o których wiadomo, że dotrwają do końca i że nic złego nie może im się stać. Okazuje się, że już dawno przed George'em Martinem powstało fantasy, w którym śmierć ważnych protagonistów to naturalna kolej rzeczy. 

Zła nie można tutaj lekceważyć, co czyni lekturę bardzo emocjonującą. Nieprzyjaciel jest potężny i obraca wszystko w ruinę. To w gruncie rzeczy opowieść o przemijaniu. Nie będzie szczęśliwego zakończenia, chyba że za takie można uznać odejście znużonych elfów i nastanie ery człowieka – słabego, śmiertelnego i niepamiętającego nawet wspaniałości dni minionych, nie mówiąc już o dorównaniu im.

Dopiero teraz dotarła do mnie pełnia piękna całego dzieła Tolkiena i zrozumiałem, dlaczego autor to właśnie „Silmarillion” uważał za swoje najważniejsze osiągnięcie. Jak często zdarza się pisarz tworzący w najdrobniejszych szczegółach świat od jego zarania przez tysiące lat historii, umieszczający w nim kilka wymyślonych przez siebie, filologicznie opracowanych języków? Opowiadający w nim, twórczo przetwarzając, na nowo motywy obecne w naszej kulturze od samego początku. Doprawdy, chciałoby traktować się to jak pełnoprawną mitologię, na równi z grecką, rzymską, skandynawską, słowiańską czy jakąkolwiek inną, czerpać z niej inspirację i mieć zawsze w pamięci, żałując jedynie że nie jest prawdziwa. 

A może  jak każda dobra opowieść  jest?

niedziela, 22 listopada 2015

Mężczyźni bez kobiet

Najnowsza książka Harukiego Murakamiego to siedem opowiadań, które łączy wspólny motyw: związki mężczyzn z kobietami. Zaskakujące jest, że tytułowe opowiadanie całego zbiorku wypada najsłabiej. Dobrze podsumowuje je umieszczony na okładce cytat: „Ciemne i gęste cienie marynarzy rozsypują dokoła ostre pinezki metafor”. Efekciarskie operowanie słowem, z którego niewiele wynika.


Najciekawszym tekstem jest „Zakochany Samsa”, parafraza Kafkowskiej „Przemiany”. W oryginale bohater Gregor Samsa budzi się pewnego dnia zamieniony w przerażającego karaluchopodobnego insekta. U Murakamiego sytuacja jest odwrotna: ktoś – lub coś – budzi się, by stwierdzić że jest – Gregorem Samsą właśnie. Protagonista nie pamięta poprzedniego życia, jednak można domyślać się, że to sam Gregor, po miesiącach (albo i latach) życia w postaci robaczej, całkowicie przemieniony, również psychicznie, opuszczony przez rodzinę, zamknięty w odosobnionym pokoju, powraca do własnego ciała. Podczas gdy w oryginale uczył się powoli operowania wieloma czułkami i odnóżami, tak tutaj dziwaczne wydaje mu się chodzenie na dwóch nogach czy operowanie dziesięcioma palcami, z których każdy ma wiele stawów. Ów proces oswajania nowej sytuacji jest opisany równie przekonująco – i podobnymi środkami – jak u Kafki, tworząc literacki negatyw tamtego tekstu.

Innym wartym wzmianki opowiadaniem jest „Kino”, gdzie do rzeczywistości wdzierają się elementy nadprzyrodzone, a wszystko po to by metaforycznie opowiedzieć o tym, jak niebezpieczne jest tłamszenie w sobie emocji i uczuć. Takie mieszanie światów stało się wśród większości czytelników znakiem rozpoznawczym autora. Mimo że ja sam wolę raczej Murakamiego realistycznego (ewentualnie bardzo subtelnie, niemal niezauważalnie balansującego na granicy, jak w „Bezbarwnym Tsukuru Tazakim...”), to ten tekst zrobił na mnie duże wrażenie – cieszę się, że nie czytałem go w nocy, tak sugestywną atmosferę dziwności i niepokoju udało się autorowi w nim wykreować.

Poza tematem, wszystkie teksty łączy warsztatowa sprawność. Czyta się je lekko, wciągają od pierwszego zdania i do końca trzymają w napięciu. Tylko że równie szybko o nich zapomnimy. To literacki pop, ale nie ma w tym określeniu nic złego – takie książki też są potrzebne, a ta jest w swojej klasie znakomita. Świetna lektura, kiedy nie mamy ochoty na nic poważniejszego czy grubszego, i po prostu chcemy się zrelaksować przy dobrej opowieści.

niedziela, 1 listopada 2015

Ekonomia. Instrukcja obsługi

Ostatnimi czasy pada bastion neoklasycznej teorii ekonomii. Po kryzysie roku 2008 coraz więcej osób zauważa, że całkowita wolność nieregulowanego rynku i rządowy leseferyzm wcale nie są remedium na wszelkie zło. Ha-Joon Chang prezentuje nam aż dziewięć różnych szkół, czy też teorii, ekonomicznych i przekonuje, że każda z nich w pewnym sensie ma rację. A raczej: że żadna nie ma.


Po krótkim zdefiniowaniu tego czym chciałaby być, a czym jest, i jaka jest ekonomia, a także zaprezentowaniu owych szkół, autor przechodzi do rozważań o różnych aspektach życia, którymi ekonomia się zajmuje: produkcji, dochodach, konsumpcji, pracy, bezrobociu, handlu zagranicznym, finansach. Najciekawiej jest, gdy obala popularne mity głoszone przez wyznawców jedynej słusznej szkoły, pokazując twarde, zaprzeczające im dane. Okazuje się, że to co działa w przypadku jednego kraju, w konkretnym momencie historycznym i okolicznościach, wcale nie musi być dobrym rozwiązaniem w zupełnie odmiennej sytuacji. Wydawałoby się oczywiste, ale najwyraźniej nie jest.

***

Nieźle się to czyta, chociaż trochę przeszkadza przeładowanie odniesieni do popkultury. Czego tu nie ma! „Autostopem przez Galaktykę”, „The Big Bang Theory”, „Władca Pierścieni”, „Monthy Python”, William Gibson, „Star Trek”, „Gwiezdne Wojny”... Chociaż to w pewnym sensie ujmujące, wydaje mi się, że autora trochę za bardzo poniósł „wewnętrzny geek”, szczególnie że umieszcza on dużo przypisów, tak jakby chcąc mieć pewność, że żaden czytelnik nie przeoczy jego błyskotliwych nawiązań.

Tłumaczenie słabe, ale wydanie ładne
A może uczuciu przesytu i wymuszenia winne jest dość słabe tłumaczenie? Bardzo często słowo w słowo, co skutkuje nienaturalnie brzmiącymi zdaniami, brak w nim jakiejkolwiek literackości. Czasem przydałoby się też przenieść kontekst kulturowy, albo zastąpić obcą metaforę czy powiedzenie polskim odpowiednikiem. 

***

Główna teza książki to że ekonomia jest w gruncie rzeczy prosta, wbrew temu co sugerują nam gadające głowy z telewizora, i każdy z nas może, i powinien, zwracać na nią większą uwagę, nie bać się wyciągać własnych wniosków i mieć własnych opinii. Lektura „...Instrukcji obsługi” jest dobrym ku temu początkiem.

środa, 28 października 2015

Humans of New York: Stories

Książka przyszła do mnie wczoraj pocztą zza oceanu. Wieczorem usiadłem sobie wygodnie na kanapie, z kubkiem herbaty pod ręką i subtelną muzyką w tle. Miałem zamiar przejrzeć pobieżnie parę stron, by następnie zająć się czymś innym. Ostatecznie jednak wieczór przeszedł w noc i chcąc nie chcąc dotarłem do końca. Pokrzepiony na sercu, z nowo odnalezioną miłością do gatunku ludzkiego, moja mizantropia tymczasowo wyleczona, a dzieło Brandona Stantona odłożone na półkę – pewnie jeszcze nie raz do niego wrócę.


„Humans of New York: Stories” to album ze zdjęciami, dokładniej rzecz ujmując: portretami mieszkańców nigdy niezasypiającego miasta. Każdej fotografii towarzyszy krótszy bądź dłuży tekst, najczęściej wypowiedź sportretowanej osoby, stąd podtytuł „Stories”.

Historie owe są przeróżne. Ludzie napotkani na ulicach Nowego Jorku dzielą się z Brandonem tym, co akurat leży im na sercu. Zdarzają się tragiczne sprawozdania z życia, które w którymś momencie poszło nie tak, czy to przez przypadek czy złą decyzję. Czasem są to sytuacyjne żarty, czasem błyskotliwe spostrzeżenia, czasem zaskakująco głębokie refleksje. 

Spotkamy bohaterów dnia codziennego, poświęcających się dla autystycznego dziecka; bezdomnych szaleńców słyszących głosy i tropiących spiski; nihilistów pozbawionych złudzeń; niepoddających się przeciwnościom niepełnosprawnych; skruszonych morderców; a nawet samego Boba Odenkirka, szerzej znanego jak Saul. Ale przede wszystkich zwykłych ludzi, nie wyróżniających się niczym szczególnym na pierwszy rzut oka, ale toczących swoje małe-wielkie walki, próbujących odnaleźć swoje miejsce w tym świecie.

Dużo tu emocji. Ludzie opowiadają o swoich dzieciach, rodzinach, planach, marzeniach – i tych spełnionych, i tych nie. O rozczarowaniach i radościach, i poszukiwaniu swojego sensu. Jak już wspomniałem, zdarza się i tragizm. Taki autentyczny, prawdziwy, nie z pierwszych stron gazet, i nie z antycznych dramatów. 

W przeżywaniu tego wszystkiego niezmiernie pomagają same zdjęcia. Brandon potrafi swoich rozmówców uchwycić znakomicie: dzięki temu możemy łatwo wyobrazić sobie ich mimikę i sposób zachowania, odczuć ich ból lub radość, doświadczyć autentycznego kontaktu z drugim człowiekiem. To wielkie osiągnięcie tego albumu.

Niektórzy nie zechcieli pokazać swoich twarzy – i trudno się im dziwić, gdyż dzielą się z nami najgłębszymi sekretami – ale nawet wtedy wszystko powiedzą nam dłonie nerwowo zaciskające się na guziku płaszcza czy trzymające niedopałek papierosa. 

Wydawałoby się, że różnorodność i intensywność tematów będzie przytłaczająca. Książka jest jednak tak skomponowana, że lżejsze i cięższe historie przeplatają się zgrabnie, zatem nic nie stoi na przeszkodzie, by przeczytać całość w jeden wieczór, i jeszcze mieć ochotę na więcej. Powolne delektowanie się poszczególnymi kartami na przestrzeni wielu dni również wydaje się dobrym sposobem.

Humans of New York” istnieje w internecie (będąc głównym powodem, dla którego warto mieć konto na Facebooku) – wszystkie te historie można znaleźć za darmo w sieci. Mimo to zdecydowanie warto mieć tę książkę – pięknie wydana, stanie się ozdobą półki każdego bibliofila. A w przyszłości, kto wie, kiedy świat wirtualny przestanie istnieć, ona przetrwa i zda świadectwo z tego, jak kiedyś żyliśmy i kim byliśmy. Bo to portret nie tylko mieszkańców Nowego Jorku, ale nas wszystkich.

niedziela, 18 października 2015

Samolubny Gen

Każdy chyba uczył się w szkole, albo przynajmniej słyszał, o Darwinie i jego teorii ewolucji. Uznajemy ją zwykle za coś oczywistego, rzadko kiedy tak naprawdę się nad nią zastanawiając. A przecież „O powstawaniu gatunków” stało się początkiem całkiem nowej dziedziny nauki i przewróciło do góry nogami to, co ludzkość wiedziała o świecie do tej pory. Warto byłoby chyba zgłębić temat – „Samolubny gen” Richarda Dawkinsa doskonale się do tego nadaje.


Pierwszych kilka rozdziałów to prawdziwe objawienie. Dawkins wykłada w nich podstawy teorii ewolucji w której jednostką doboru naturalnego jest pojedynczy gen, a nie jak w podejściu klasycznym – osobnik. Otóż to geny walczą o przetrwanie i replikację, chroniąc się i przemieszczając w zaprogramowanych przez siebie „maszynach przetrwania” (czyli organizmach, takich jak na przykład człowiek).

Autor stosuje intuicyjny zabieg mówienia o genach tak, jakby miały własną świadomość, co pozwala mu pisać zrozumiałym i naturalnym językiem, raz za razem podkreśla jednak, że to tylko metafora. W rzeczywistości wszystkim rządzi statystyka doboru naturalnego. Gdy spojrzymy na liczącą prawie dwieście pozycji bibliografię, staje się jasne, że za tą lekką w gruncie rzeczy lekturą stoją lata żmudnych i rzetelnych badań całych rzeszy naukowców.

W kolejnych rozdziałach mamy przekrój różnych aspektów życia organizmów żywych i próby wytłumaczenia, w jaki sposób wyewoluowały i że da się je wytłumaczyć przy pomocy teorii samolubnego genu. Jest to ciekawe (a czasem nawet bardzo, zwłaszcza fragmenty o mrówkach czy pszczołach), ale wynika bezpośrednio z tego, czego dowiemy się na początku, więc nie przynosi niespodzianek.

Fascynujący jest za to rozdział ostatni pierwszego wydania, w którym Dawkins stawia tezę, jakoby replikatorem (takim jak gen) mogło być cokolwiek, jeśli tylko posiadło zdolność rozmnażania przez kopiowanie. I jako przykład podaje wymyślony przez siebie „mem”, czyli jednostkę tworu kulturowego kopiującą się i żyjącą w umysłach ludzi. Tak, słowo „mem” pochodzi z tej właśnie książki, co już samo w sobie powoduje, że trzeba ją przeczytać.

W drugim wydaniu doszły dwa rozdziały, równie ciekawe. 

Pierwszy z nich to próba wyjaśnienia zjawiska „altruizmu odwzajemnionego” i tego w jaki sposób zachowania altruistyczne w świecie zwierząt mogły wyewoluować i zdobyć przewagę liczebną w populacji. Na pierwszy rzut oka jest to przecież nieintuicyjne, skoro geny (i przez to organizmy) są samolubne i interesuje je tylko ich własne przetrwanie i rozmnożenie. Z pomocą klasycznej gry w dylemat więźnia i konkursu zaprogramowanych strategii przekonamy się, że niekoniecznie. 

Na koniec dostajemy podsumowanie idei zawartych w kolejnej książce Dawkinsa. Rzecz w tym, że geny wpływają nie tylko na organizm, w którym rezydują, ale również na świat zewnętrzny, a także na inne organizmy. Dawkins argumentuje, że każdy z tych wpływów powinniśmy traktować w ten sam sposób. Innymi słowy, to że bobry budują tamy nie różni się z punktu widzenia ewolucji od faktu, że wykształciły oczy czy mięśnie. Doprowadziły do tego dokładnie te same mechanizmu doboru naturalnego. Ten całościowy wpływ genu na świat zewnętrzny nazwany został „fenotypem rozszerzonym” (taki właśnie tytuł nosi owa kolejna książka).

Rzadko spotyka się dzieło popularnonaukowe napisane tak przystępnie a jednocześnie pobudzające do myślenia na tak wielu poziomach (biologicznym, kulturowym, filozoficznym). Zdecydowanie lektura obowiązkowa.

czwartek, 15 października 2015

Piekło pocztowe

Nigdy nie byłem fanem Terry'ego Pratchetta. Ładnych parę lat temu przeczytałem cztery jego książki (z początków twórczości: „Kolor Magii”, „Blask Fantastyczny”, „Mort” i „Straż! Straż!”) i nie miałem potem szczególnej ochoty na więcej. Jednak stwierdziłem, że być może coś mnie omija i że chciałbym dać temu powszechnie uwielbianemu pisarzowi jeszcze jedną szansę (albo może – sobie dać szansę). Pewna przemiła osoba zasugerowała mi kilka pozycji, które mogłyby mnie do Anglika przekonać; spośród nich wybór mój padł na „Piekło pocztowe”.


Bohaterem jest Moist von Lipwig, były oszust i łajdak, któremu lord Vetinari składa propozycję nie odrzucenia: doprowadzić znajdujący się obecnie w ruinie Urząd Pocztowy do dawnej świetności. Nie będzie to łatwe, gdyż obecnie wiadomości z powodzeniem przesyłane są błyskawiczne i na duże odległości przez sieć wieży sekarowych. Owe wieże zarządzane są przez coś w rodzaju demonicznej korporacji, która dokonała ich wrogiego (i nie do końca uczciwego, ale niczego nie da się udowodnić) przejęcia z rąk oryginalnych założycieli. 

***

Jest to jedno z późniejszych dzieł pisarza. Podobno jego twórczość z czasem stała się coraz bardziej zaangażowana społecznie i zaczęła poruszać ważkie problemy cywilizacyjne – w kontraście do radosnej parodii fantasy wczesnego okresu. I rzeczywiście, na pewnym poziomie jest „Piekło pocztowe” traktatem o ludziach pracy wyzyskiwanych przez bezduszne korporacje, zarządzane przez szuje, dla których jedynym celem jest zysk, obojętnie jakim kosztem. Ta zaangażowana warstwa powieści jest zadziwiająca wyraźna i balansuje niemal na granicy łopatologii. 

Nie przeszkadzało mi to jednak, gdyż poglądy prezentowane przez autora są ze wszech miar słuszne. Na marginesie: pozwolę sobie darować postmodernistyczne rozdzielenie autora od dzieła, co zwykle zresztą robię, gdyż nie wydaje się ono niczym więcej jak intelektualną zabawą, niemającą wielkiego zastosowania w praktyce (innymi słowy: „bo mogę”); co więcej, przyjmuję że Pratchett czasem mówi nawet ustami swoich bohaterów. Tak dla przykładu podsumowuje beznadziejny los pracowników wież sekarowych:
“Ci ludzie w wieżach chcieliby być dumni z tego, co robią. Tak? To ciężka praca, za którą marnie im płacą, ale oni i tak żyją dla przerzucania kodu. Tak? Firma ich wykorzystuje, każe harować nad siły, a oni nadal przerzucają kod!”
Zabawne jest to określenie „przerzucanie kodu”. Owa korporacja wież sekarowych wyraźnie inspirowana jest dzisiejszym światem firm informatycznych, w których wszak również można spotkać wielu pasjonatów, którzy po prostu lubią to co robią, mimo nieudolnych menadżerów stojących im nad głową i powszechnego niezrozumienia ich pracy. Słuszność tego tropu potwierdza obecność na kartach książki grupy krakerów (sic! szkoda że nie – „krakenów”) określających się mianem „Dymiącego Gnu” (GNU to nazwa pewnego idealistycznego systemu operacyjnego, zawierającego jedynie wolne oprogramowanie). 

Poza losem szeregowych pracowników, interesuje też autora kwestia usług kluczowych dla społeczeństwa, takich jak właśnie poczta, a ogólnie rzecz biorąc: komunikacja. Być może zysk finansowy nie powinien być głównym kryterium oceny ich sukcesu.
“A może czegoś tak wielkiego nikt nie potrafi dobrze prowadzić dla zysku? Może to coś jest podobne do Urzędu Pocztowego, może zysk pojawia się rozsmarowany na całe społeczeństwo?”

***

Pomijając już całą warstwę ideologiczną, książkę czyta się świetnie. Fabuła skonstruowana jest po mistrzowsku, zamknięta piękną klamrą, bez żadnych przypadkowych wątków i trzymająca w napięciu do ostatniej strony. Zaczyna się zgodnie z prawidłami sztuki od trzęsienia ziemi, a nawet lepiej – od śmierci głównego bohatera. Potem jest tylko coraz ciekawiej.

Mimo to nie było mi łatwo w pełni zaangażować się w lekturę. Problem mój wynika z konstrukcji świata, który sprawia wrażenie, jakby nie rządziły nim żadne z góry określone reguły, tylko poszczególne elementy były doń wrzucane, bo akurat pasują do historii. Zastanawia mnie, czy rzeczywiście tak jest, czy jednak na przestrzeni wszystkich tomów klaruje się jakiś spójny obraz Świata Dysku.

Pisząc o Pratchecie, nie sposób nie wspomnieć o wątkach humorystycznych. Autor chętnie bawi się słowem i warstwą metatekstową, co raczej nie spowoduje w czytelniku wybuchów śmiechu, a co najwyżej stonowany wewnętrzny uśmiech i pełne uznania – „fajnie to wymyślił!”. To samo z nawiązaniami do kultury czy współczesności; są one dość subtelne i zgrabnie wplecione w świat przedstawiony.

***

Trochę ze zdziwieniem (albowiem przez pierwszą połowę trudno było mi przebrnąć) przyznaję, że w ogólnych rachunku rzeczy książka bardzo mi się podobała. Wydaje mi się, że to nie jest moje ostatnie spotkanie z sir Terrym Pratchettem.

wtorek, 22 września 2015

Sto dni bez słońca

„Sto dni bez słońca” to tak naprawdę opis nie stu, a stu dwudziestu dni, spośród których słonecznych było jedynie piętnaście (czyli bez słońca powinno było być sto pięć) – to przekłamanie w tytule znakomicie podsumowuje główne tematy powieści Wita Szostaka. Chociaż „powieść” to może nieodpowiednie słowo, gdyż mamy tutaj do czynienia z dziennikiem, prowadzonym przez młodego uczonego, Lesława Srebronia. Dziennik ów jest relacją z jego pobytu na zapomnianej przez Boga i Wikipedię wyspie gdzieś na Atlantyku, jakieś sto kilometrów na północny zachód od wybrzeży Irlandii.

„Chciał­bym powie­dzieć, że Fin­ne­gany słyną ze zna­ko­mi­tej bara­niny, ale te wyspy z niczego nie słyną (...)”
Jest to rzecz o perspektywie. A właściwie różnych perspektywach i spojrzeniach, interpretacjach tych samych wydarzeń. Otóż nasz bohater jest naiwny – wierzy w naukę humanistyczną i swoją misję ratowania cywilizacji zachodu. Wierzy też w wiele innych rzeczy: w kompetencje swoich kolegów z uniwersytetu, w ich dobre intencje, we własną wielkość (może w to przede wszystkim), w swoich studentów.

Na początku lektury jeszcze nic nie zapowiada, że coś z narratorem jest nie tak, jednak szybko zaczynamy dostrzegać subtelne znaki, że nie wszystko w rzeczywistości jest takie, jak mu się wydaje. Studenci, którzy jakoby na ćwiczeniach z zapałem szukają dodatkowych informacji w internecie, chyba jednak robią na komputerach coś innego; koledzy z uniwersytetu chyba jednak wcale za nim nie przepadają, wielki rosyjski uczony jest chyba raczej sarkastyczny niż życzliwy. Tego wszystkie może domyślać się czytelnik, ale bohater wszystko interpretuje po swojemu. Uważa swoich studentów za najpilniejszych na świecie, zgryźliwe uwagi kolegów pod swoim adresem interpretuje jako przyjacielskie żarty, ironię uczonego bierze całkiem na serio. Odkrywanie tych przekłamań rzeczywistości sprawia sporo frajdy, chociaż z czasem zabawa staje się coraz bardziej oczywista.

Jak długo możemy mieć jeszcze wątpliwości co jest prawdą, a co nie, tak długo książka jest doskonała. Świat oglądamy tylko i wyłącznie z perspektywy bohatera, co mocno zawęża nam pole widzenia i każe zastanawiać się co tak naprawdę oznaczają pewne zdarzenia, co więcej: jak owe zdarzenia tak naprawdę mogły wyglądać, nieprzesiane przez filtr narratora. Czego nam nie mówi, czego nie zauważył, co uznał za niewarte wzmianki, mimo że było kluczowe?
„Człon­ko­wie (fel­lows) St. Bren­dan byli dow­cipni i bły­sko­tliwi. Zna­li­śmy się już na tyle, że mogli­śmy sobie pozwo­lić na drobne żarty z sie­bie nawza­jem. Kiedy więc wzięty fran­cu­ski socjo­log, Jean-Étienne Bal­za­vour, wstał pomię­dzy przy­stawką a daniem głów­nym i doko­nał życz­li­wej, prze­za­baw­nej paro­dii mej mowy z zeszłego tygo­dnia, byłem pierw­szym, który bił brawo i zano­sił się od śmie­chu. Od razu odkry­łem dru­gie dno żartu poczci­wego Bal­za­voura. Nie cho­dziło by­naj­mniej o szy­dze­nie z mojej osoby, lecz poka­za­nie, jak śmieszni jeste­śmy – ja i moi przy­ja­ciele z Fin­ne­ga­nów – w oczach deka­denc­kiej Europy”.
Wit Szostak jednak dość szybko rezygnuje z subtelności, w końcowych partiach wprowadzając nawet postać, która wyraźnie powie bohaterowi (i czytelnikowi, jeśli ten sam jeszcze się nie domyślił) jaka jest prawda: że ten jest pośmiewiskiem całej wyspy. Z jednej strony zabieg ten jest literacko uzasadniony. Lesław Srebroń dostrzega w owym przybyszu żałosną postać, próbującą wkraść się w łaski nowych kolegów, niedostrzegającą ich odrzucenia – a zatem dostrzega w nim to wszystko (zresztą błędnie), czego nie widzi w sobie. Z drugiej strony trochę szkoda, że ostatecznie wszystkie wydarzenia zostają przed nami odsłonięte tak wyraźnie i zakończenie nie pozostawia choćby cienia wątpliwości, co stało się naprawdę.

Mogłoby nam nawet być żal bohatera, gdyby nie to, że – sam nie zdając sobie z tego sprawy – jest on megalomańskim bucem. Pięknie oddał jego charakter Wit Szostak, pozwalając mu nieświadomie kreślić taki właśnie swój portret w brawurowej literackiej autokreacji.
„Mam świa­do­mość, że powyż­sze aka­pity pozwo­liły uważ­nemu czy­tel­ni­kowi zorien­to­wać się, z kim ma do czy­nie­nia. Ten lapi­darny wstęp nie­na­chal­nie szki­cuje syl­wetkę mło­dego i uta­len­to­wa­nego huma­ni­sty, obda­rzo­nego żywą inte­li­gen­cją, tak­tem i poczu­ciem este­tyki; roz­ko­cha­nego w tra­dy­cji i wie­rzą­cego w dawne war­to­ści; skrom­nego, choć prze­cież świa­do­mego swej war­to­ści i kieł­ku­ją­cej wiel­ko­ści. Jeśli czy­tel­nik zaczął wyobra­żać sobie taką wła­śnie postać, to śpie­szę zapew­nić go, że to wszystko prawda”.
Do narcystycznego uwielbienia własnej osoby – na swój sposób uroczego – należy dodać specyficzny stosunek do innych ludzi. Z pozoru bohater stara się oddać każdemu sprawiedliwość, jednak tak naprawdę – znów nieświadomie – traktuje wszystkich z lekceważącym pobłażaniem rezerwowanym dla istot mniej rozwiniętych. Z drugiej strony dla swoich idoli nie ma niczego więcej prócz absurdalnego uwielbienia.
„Mojej czy­stej, wyra­fi­no­wa­nej angielsz­czyź­nie nie­wiele można zarzu­cić, nato­miast fin­ne­gań­ski akcent jest obiek­tem nie­wy­bred­nych żar­tów nawet pośród Irland­czy­ków, z któ­rych wymowy śmieje się prze­cież cała Anglia. Ukry­łem jed­nak swe oks­fordz­kie przy­zwy­cza­je­nia i sta­ra­łem się dosto­so­wać do tej wyko­śla­wio­nej mowy, by nie ranić lokal­nego patrio­ty­zmu tych pro­stych ludzi”.
Warto zaznaczyć, że „wyrafinowana angielszczyzna” bohatera okazuje się ostatecznie obiektem skarg studentów. Tak właśnie skrzywione jest postrzeganie rzeczywistości biednego Lesława Srebronia.

Powieść można do pewnego stopnia czytać też jako satyrę na akademicką humanistykę. Świat podań o granty, świat przełomowych prac w rodzaju „Pochód penisa przez dzieje w świe­tle Heglow­skiej feno­me­no­lo­gii ducha” czy monografii o motywie winorośli w literaturze bałkańskiej, świat gdzie uczeni skupieni we własnym gronie prowadzą badania, które nikogo nie obchodzą  – tak jak nikogo nie obchodzą Finnegany. Bohater raczy nas krótkimi zjadliwymi charakterystykami swoich studentów i trudno nie odnieść wrażenia, że takie same można by napisać o wielu osobach zasiadających na co dzień w salach wykładowych.

Jest też Filip Włócznik, czyli polski fantasta, którego monografię pisze bohater. Uraczeni zostajemy streszczeniami kilku powieści tego fikcyjnego pisarza, a także zachwytami nad jego rzekomo wyjątkowym stylem. Tylko dlaczego, skoro jest on tak wybitny, jedynym zainteresowanym nim badaczem jest Lesław Srebroń? Może to jednak wcale nie taka wielka literatura, wbrew temu co twierdzi uczony? 

„Sto dni bez słońca” może również nie są wielką literaturą, ale całkiem im do tego niedaleko. To doprawdy wyborna lektura, którą powinien przeczytać każdy, komu nieobojętne są problemy Europejskiej humanistyki. Kto wie, może jeszcze można ją uratować.

poniedziałek, 7 września 2015

Poszerzenie pola walki

Można odnieść wrażenie, że Michel Houellebecq pisze ciągle o tym samym. Życiowa rezygnacja, samotność, ból codziennej egzystencji. O tym właśnie były poprzednie jego dzieła, które zdarzyło mi się czytać, i o tym też jest jego debiutancka powieść. Jest to w gruncie rzeczy prosta historia o pogrążającym się w depresji przedstawicielu klasy średniej, dla którego życie straciło jakikolwiek sens (ciekawe, że wydanie angielskie jest nawet zatytułowane „Whatever”).


Książka została napisana już dobre parę lat temu i to widać. Przede wszystkim: nie ma internetu. Zabawne to stwierdzenie niesie za sobą poważne konsekwencje. W takim świecie samotność jest absolutna. Można jej zaradzić co najwyżej przy pomocy różowego telefonu, za który rachunek przyniosą nam potem na koniec miesiąca. Albo idąc do klubu, gdzie jednak trafia się w sam środek poszerzonego pola walki:
„Liberalizm ekonomiczny to poszerzenie pola walki, walki, która toczy się w każdym wieku i we wszystkich klasach społecznych. Podobnie liberalizm seksualny to poszerzenie pola walki, walki, która toczy się w każdym wieku i we wszystkich klasach społecznych. [...] Niektórzy wygrywają na obu polach; inni na obu przegrywają. Przedsiębiorstwa wydzierają sobie młodych wykształconych ludzi; kobiety wydzierają sobie młodych mężczyzn; mężczyźni wydzierają sobie młode kobiety; zamęt i poruszenie są wielkie”.
Pierwszoosobowa narracja bohatera, wypełniona przede wszystkim bólem istnienia i bezkompromisowymi obserwacjami, zawiera nie tylko relację z paru miesięcy jego życia ale też wiele fragmentów metatekstowych. Znajdziemy w niej chociażby rozważania o tym, dlaczego ma ona taką a nie inną zwięzłą formę („by osiągnąć zupełnie inny cel filozoficzny [...], będę musiał się streszczać”) czy błyskotliwe uwagi o tym, że tradycyjna forma powieści nie jest gotowa by opisać „obojętność i nicość”. 

Tak duża samoświadomość i erudycja bohatera każe wątpić w jego autentyczność, jednak nie o nią tutaj chodzi. W jakiejś części na pewno słyszymy głos samego autora. Co zadziwiające, wśród tego całego nihilizmu i zrezygnowania, to co chce on nam ostatecznie przekazać jest piękne i proste. Otóż jak zwykle rozwiązaniem jest miłość:
„Powoli zaczynałem rozumieć, że wszyscy ci ludzie – mężczyźni czy kobiety – nie byli wcale obłąkani; brakowało im po prostu miłości. Ich gesty, ich zachowania, ich twarze zdradzały rozdzierające pragnienie kontaktu fizycznego i pieszczot; ale to, oczywiście, nie było możliwe. Więc jęczeli, krzyczeli z wszystkich sił, rozdzierali sobie skórę paznokciami [...]”.

czwartek, 3 września 2015

Pan Lodowego Ogrodu, tom 1

Trudno dzisiaj pisać fantastykę, zwłaszcza fantasy, nie wpadając przy tym w banał, wtórność czy niezamierzony pastisz. Ileż można wymyślić kolejnych sposobów na zasieczenie smoka, ileż odmian magii czy kolejnych wariacji na temat elfiej rasy. Jarosław Grzędowicz wpadł na sprytny sposób pisania fantasy unikając przy tym pułapki post-Tolkienowskiego plagiatu. Otóż jego fantasy nie jest wcale fantasy, tylko – czystym sci-fi! Dzięki temu nawet czytelnik taki jak ja, którego zbytni eskapizm gatunku zmusił do przerzucenia się na innego rodzaju literaturę, od pierwszej do ostatniej strony z ciekawością śledzi, co stanie się dalej.

W niedalekiej przyszłości ludzkość odkryła w kosmosie świat zamieszkany przez inteligentną cywilizację. Mieszkańcy są na poziomie rozwoju mniej więcej naszego bardzo wczesnego średniowiecza. Tylko że jest jeden szkopuł – na planecie dzieją się rzeczy, które wyglądają jak magia i nie dają się wytłumaczyć w żaden logiczny sposób. Zwłaszcza, że wszelkie urządzenia techniczne przestają tam działać. Ziemianie wysyłają na planetę ekspedycję za ekspedycją, studiują tamtejszą kulturę, faunę i florę. W końcu jednak któraś ekspedycja nie wraca i z misją ratunkową wysłany zostaje nasz bohater – Vuko Drakkainen, biologicznie zmodyfikowany superczłowiek, potrafiący zwalniać czas podczas walki, widzieć w ciemności, tropić lepiej niż pies gończy, rozumieć i mówić dowolnymi językami. 

Protagonista posiadający nadludzkie zdolności nie jest w polskiej fantastyce niczym nowym. Trudno nie uniknąć skojarzeń z Wiedźminem. Całkiem często autor każe Vukowi potykać się z najróżniejszymi potworami i walki te do złudzenia przypominają przygody Geralta z Rivii. Na szczęście na tym podobieństwa się kończą. 

Vuko jest współczesnym nam bohaterem wrzuconym w sam środek sztampowego świata fantasy. A przynajmniej tak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Bo wcale tak nie jest: kultura, do której trafia bohater jest bardzo autentyczna i z tego powodu daleko jej do zmitologizowanego średniowiecza jakie wyobrażamy sobie i my, i nasz bohater. Trudno znaleźć tu karczmę w której można by odpocząć po długiej wędrówce i zakrzyknąć „karczmarzu, piwa!”. Świat jest nieprzyjazny, prymitywny i brutalny. Piwo śmierdzi drożdżami, jedzenie to zwykle prawie zgniłe już mięso lub jakieś nieapetyczne zielsko. Konfrontacja sielskich wyobrażeń bohatera z zastaną rzeczywistością jest dlań bolesna.

W książce przeplatają się dwa wątki: jeden opisany wyżej i drugi – w innej części świata, w innej kulturze, tym razem bardziej wyrafinowanej, w stylu blisko-wschodnim. Ten drugi wątek to już trochę sztampa – bohaterowie nie mają świadomości konwencji, ot żyją sobie w świecie jak z pierwszego lepszego fantasy i przeżywają mniej lub bardziej ciekawe przygody. Trzeba brać pod uwagę, że to dopiero pierwszy tom. Z pewnością w kolejnych ścieżki bohaterów tego planu przetną się ze ścieżkami Vuka i całość nabierze więcej sensu.

Do kolejnych części chętnie sięgnę, jeśli czas pozwoli. Poza ciekawym pomysłem, autor broni się świetnym warsztatem: ładnie stylizowane dialogi (każda kultura mówi inaczej), malownicze opisy walk (jednak mogłoby ich być mniej, po którejś z kolei już tylko myślałem „o nie, znowu walka”), ciekawy pomysł na zmiany narracji z pierwszo- na trzecioosobową, co nadaje tekstowi dynamizmu.

Grzędowicz wplata czasem w opowieść nawiązania do wielkich literackich dzieł kultury, co wychodzi mu różnie. Mam wątpliwości czy Vuko, zawodowy żołnierz, obieżyświat zdecydowanie nie spędzający czasu w bibliotekach, nawet nie Brytyjczyk, tak dobrze znałby angielskich poetów żeby oczekiwać od kruka wykrakania „Nevermore”:

„(...) ogromny czarny ptak podobny do kruka (...) błyska na mnie białą powieką (...). 
– Nazywasz się Nevermore – mówię mu. – I zostajesz ze mną. 
– Nevermore! – kracze. Nigdy już! 
– Nareszcie to powiedziałeś – przytakuję z satysfakcją.”
Z drugiej strony, a niech to! Podoba mi się to nawiązanie bardzo, jakkolwiek nieporadne by nie było. I chyba dobrze podsumowuje mój stosunek do tej książki: nie jest to wielka literatura, ma swoje mankamenty, ale czyta się z przyjemnością i można przytaknąć jej z satysfakcją. 

Co niniejszym czynię

niedziela, 23 sierpnia 2015

Jetlag

Oto powieść na miarę wieku. Zwięzła i wypełniona treścią po brzegi. Jest jak update na facebooku albo obrazek z kwejka. Krótkie rozdziały przeplatają trollujące sentencje z rodzaju Polska Hipsterem narodów czy Robocop umarł za nasze grzechy

Większość zdań jest dopracowana do perfekcji. Bardzo wiele z nich zawiera inteligentne zabawy słowem, niektóre nawiązują do klasyków (Tam, gdzie powinien wystawać czubek pendrajwa, zieje mała szara jama) bądź tekstów kultury popularnej. Czyta się to gładko i przyjemnie.

Michał Radomił Wiśniewski zdołał uniknąć przeszarżowania, z jakim ostatnio spotkałem się w książce-wydmuszce Ości Ignacego Karpowicza. Tam autor również bardzo starał naginać język do granicy wytrzymałości, jednak efekt był sztuczny i męczący. W Jetlagu wszystko mi zagrało, może dlatego, że forma jest mimo wszystko podporządkowana treści.

A o czym to jest? O mnie o i tobie, jak twierdzi autor, stosując ciekawą sztuczkę prowadzenia narracji w drugiej osobie liczby pojedynczej  (Wyrzucasz do kosza zużytą maszynkę do golenia"). Taki zabieg ma szansę zadziałać, gdyż bohater to współczesny everyman, typowy przedstawiciel klasy średniej: bezsensowna praca w korpo, wynajęta kawalerka, samotne życie i brak planu na przyszłość.

Historia zaczyna się, gdy znajduje on na mieście dziurę w murze a w niej wejście USB do dysku z danymi. Na tymże dysku tajemnicze zdjęcie kobiety w masce królika w łazience jakiegoś klubu. Fabuła koncentrować się będzie na próbach odszukania autorów zdjęcia i rozwikłania jego zagadki.

Oprócz tej głównej historii autor funduje nam krótkie obrazki z życia wielu różnych osób. Zwykle są one gorzkie i smutne, prezentują ironię losu i beznadzieję egzystencji. Albowiem nie spotkamy w tej książce ludzi szczęśliwych. Nawet gdy dobrze się bawią i chwilowo dopisują im nastroje, zawsze na horyzoncie czai się jakiś mrok, niewypowiedziana przepowiednia, że szczęśliwe zakończenia zdarzają się tylko w bajkach.

Zachwyca zmysł obserwacyjny autora, który doskonale potrafi wyczuć rytm miasta i pięknie ubrać go w słowa. Dialogi pracowników korporacji bawią swoją autentycznością:
dwa fotele zajęły kobiety w średnim wieku, ubrane zgodnie z korporacyjnym dresscodem, obgadują koleżanki.
– Bo tego nie można jej ujmować, ma fajne zachowanie.
– Tam już nie ma takiej przyjaźni. Tak siedzą wszyscy i fajnie, ale nie ma takiej przyjaźni”.
Na niewielkiej liczbie stron znajdziemy wiele typów ludzi, jakich może w biurach spotkać na co dzień. Książka jest przez to zabawna, ale to nie jej główna siła. 

Jetlag jest gorzką satyrą na współczesne życie. Bezsensowna praca, prosta rozrywka (gry wideo, kino) byle zapełnić czymś pustkę, wszechogarniająca samotność, brak kontaktu z żywym człowiekiem, którego nie zastąpią znajomi z facebooka. Ludzie pozbawieni jakichkolwiek złudzeń. Miłość to puste słowo.
Miłość to burżuazyjny konstrukt. [...] Ale co, jeśli przeciwieństwo jest prawdą i burżuazyjny konstrukt jest miłością?
Ważny jest wątek poszukiwania własnej tożsamości. Co kieruje ludźmi przebierającymi się za futrzaki (jak owa kobieta w króliczej masce); czy to wyraz ich własnego charakteru czy może podążanie za modą. Jak odnaleźć się we własnym ciele i jak być sobą w świecie gdy całe nasze życie obserwują setki znajomych w sieciach społecznościowych a media nieustannie bombardują nas wizjami ideałów, do których powinniśmy dążyć.

Życie jest trudne i nie bardzo można coś z tym zrobić.
FUCK THE
JAZZ AGE
WE'RE THE
LOST
GENERATION

niedziela, 19 lipca 2015

Vietnam: Rising Dragon

Bill Hayton zaczyna opisem pocztówkowego Wietnamu: dziewczyna na rowerze w tradycyjnym stożkowym kapeluszu i białej szacie, uśmiechająca się nieśmiało i jednocześnie zalotnie. Poza tym pola ryżowe i niczym nieskażona natura, piękne zielone krajobrazy tropikalnego raju. Następnie stwierdza, że ta książka nie będzie o takim Wietnamie.

Autor czyni głównym bohaterem narracji partię komunistyczną rządzącą krajem od czasu Wojny Amerykańskiej (tak właśnie się na tę wojnę tutaj mówi, co jest być może zaskakujące na pierwszy rzut oka, ale przecież zupełnie logiczne). Jest ona w Wietnamie wszechobecna, kontrolując wszelkie strefy życia gospodarczego i społecznego.

Można by się spodziewać wyjścia od oczywistej tezy, że system polityczny Wietnamu jest zły. Nic bardziej mylnego. Na początku książki Hayton opisuje wiele sukcesów rządu skutkujących dynamicznym rozwojem kraju. Przez cały wykład obiektywnie relacjonuje działania partii, nie wartościując ich jednak. Stara się zrozumieć przyczyny takiego a nie innego zachowania polityków i historyczne uwarunkowania geopolityczne regionu. Autor nie ucieka od opisywania degeneracji systemu: indoktrynacji i inwigilacji społeczeństwa, kolesiostwa, nepotyzmu czy korupcji. Jednocześnie jednak dostrzega pozytywne działania rządzących i próby zmiany status quo podejmowane przez bardziej świadomych członków partii.

Reportaż to przegląd wielu różnych aspektów współczesnego państwa. Zaczyna się od historii kapitalizmu oswojonego z dużym sukcesem w realiach gospodarki centralnie planowanej. Potem dowiemy się nieco o zmianie stylu życia mieszkańców miast i wsi, problemach i historii mniejszości narodowych, poznamy losy organizacji i działaczy opozycyjnych. Dotknięte zostaną również tematy takie jak zanieczyszczenie środowiska czy polityka zagraniczna.

Każdy rozdział to ogólne omówienie któregoś z wymienionych wyżej tematów. 

Trochę szkoda, że pisane są z one pozycji wszechwiedzącego obserwatora. Zbyt rzadko Hayton prezentuje osobiste historie prawdziwych ludzi, najczęściej pisząc po prostu jak jest. Oczywiście podaje przypisy do źródeł (tam gdzie to konieczne) i nie można wątpić w jego rzetelność, a wręcz przeciwnie, należy docenić ogrom pracy, jaką włożył w zebranie materiałów i przedstawienie tematów w formie przystępnych mini-wykładów. 

Książka jednak mogłaby tylko zyskać, gdyby autor częściej stosował zasadę show don't tell. Zwłaszcza, że wychodzi mu znakomicie kiedy już to robi. Chociażby opisując szlachetne mrzonki pewnego profesora na temat demokracji i zgryźliwie komentując: trudno nie pomyśleć, że jeśli demokracja kiedykolwiek zawita do Wietnamu, profesor Hoang będzie rozczarowany.

Chciałoby się również trochę więcej miejsca poświęconego kulturze i życiu zwykłych ludzi. Trochę na ten temat jest, jednak lwią część zajmują tematy polityczne. Oczywiście takie właśnie było zamierzenie autora. Dzięki takiemu a nie innemu rozłożeniu akcentów udało mu się stworzyć artystycznie spójne dzieło, które można potraktować jako studium władzy. 

Całkiem niezłe osiągnięcie jak na literaturę faktu.

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Moja Walka. Powieść. Księga 1 i 2.

Niedawno ukazał się w Polsce drugi tom cyklu Moja Walka autorstwa Karla Ove Knausgårda, autobiograficznej powieści, w której narratorem jest sam autor, będącej właściwie jego dziennikiem. W głównej mierze składa się na niego opis codziennego życia, ale znajdą się w nim również rozważania na tematy wszelakie: kultury, społeczeństwa, literatury, psychologii.

Część pierwsza i druga Mojej Walki stanowią w pewnym sensie zamkniętą całość. W pierwszej autor opisuje lata dzieciństwa i młodości, skupiając się przede wszystkim na relacjach z ojcem, które rzutowały na całe jego dotychczasowe życie. 

Druga część zaczyna się obrazkiem z życia rodziny: weekendowa wycieczka małżeństwa z trojgiem dzieci podczas której nic szczególnie złego się nie wydarza, a jednak mnożą się problemy codzienności. To jest czas teraźniejszy, w którym autor pisze swoje wspomnienia. Tak jak w części pierwszej jednak, szybko przenosimy się w przeszłość, lecz tym razem nie w odległe dzieciństwo, a dużo bliżej: niespełna dziesięć lat wcześniej, kiedy Karl Ove po rozstaniu z ówczesną żoną przybywa do Sztokholmu by na nowo ułożyć sobie życie.

Książka okazała się bestsellerem w Norwegii jak i na całym świecie. Cóż w tym dziwnego, można by pomyśleć, wszak gawiedź zawsze chętnie wejdzie z butami w cudze życie, a tutaj autor sam się o to prosi, opisując swoje perypetie w najdrobniejszych szczegółach i nie pomijając niczego, choćby i było to dla niego upokarzające (co więcej, akurat w takich wątkach zdaje się lubować).

Nie chodzi tutaj jednak o ekshibicjonizm czy schlebianie najniższym instynktom w celu osiągnięcia sławy. O ile podczas lektury części pierwszej motywacje pisarza mogą wydawać się niejasne, to odpowiedzi na wiele pytań przynosi część druga.

Otóż Karl Ove to pisarz, który marzył o napisaniu wartościowego dzieła. Przed Moją Walką stworzył dwie całkiem dobrze przyjęte powieści (ba, dostały nawet kilka nagród), jednak jak sam potem pisze, on sam nie uważał ich za szczególnie dobre. W którymś momencie doszedł do wniosku, że nie może znieść otaczającej go fikcji:
„W ostatnich latach coraz bardziej traciłem wiarę w literaturę. Czytałem i konstatowałem, że ktoś to po prostu wymyślił. Może dlatego że znajdowaliśmy się całkowicie pod okupacją fikcji i opowieści. Może uległy one inflacji. Gdziekolwiek człowiek się obrócił, zewsząd otaczała go fikcja”.
Sytuacja wydaje się wręcz beznadziejna. Oto pisarz traci wiarę w literaturę a wciąż marzy o napisaniu czegoś wielkiego. Co w takim razie? Karl Ove doszedł do wniosku, że sens mają jeszcze tylko dzienniki i eseje. Pozbawione fikcji, złożone jedynie z „głosu własnej osobowości”, są w stanie nieść ze sobą jakąś wartościową, „niewymyśloną” treść. 

Nietrudno zauważyć, że właśnie takim głosem odartym z wszelkiej literackiej ornamentyki jest (a może raczej: ma być) Moja Walka, która w ten sposób staje się manifestem artystycznych poglądów autora i jednocześnie tego manifestu realizacją.

Mając powyższe na uwadze, trochę łatwiej przejść do porządku dziennego nad myślą, że te wszystkie sytuacje, ci wszyscy ludzie w nie wplątani istnieją naprawdę i jak oni mogą się poczuć tak wywleczeni na publiczny widok. 

Czego nie robi się w imię wielkiej idei?

Moja Walka to w istocie magnum opus. Opisując swoje życie, autor mówi wiele o nas wszystkich, o człowieku jako takim. Można odczytywać ten tekst jako świadectwo pewnego pokolenia, portret społeczeństwa początku XXI wieku. Jest to w pewnym sensie uzasadnione, ale powieść jest czymś znacznie większym. To próba dotarcia do samego dna duszy, zdefiniowania czym jest człowieczeństwo, jakie są nasze motywacje, czym jest szczęście i czy w ogóle można je osiągnąć.

Po tych pompatycznych słowach musimy też powiedzieć, że jest to również targowisko próżności autora. Mimo, że Karl Ove w wielu miejscach prezentuje nadzwyczajną skromność, umniejszając swoją osobę czy swoją twórczość to przecież napisał sześć tomów tylko i wyłącznie o sobie. Znamienne jest, że w którymś momencie stwierdza: „król bylejakości to właśnie ja”. Jest w tym jednocześnie i duma, i pokora, a najwięcej arogancji. Taki właśnie jest Karl Ove na kartach tego pamiętnika.

Arogancja nie jest jednak jego główną cechą. Jest to przede wszystkim dążenie do odnalezienia samego siebie. Karl Ove jest typem odludka. Szczęście potrafi zapewnić mu tylko pisanie w samotności. Sytuacje społeczne dławią jego tożsamość i przyczyniają się do zatracenia osobowości.
„Miałem przyjaciół. I słabość charakteru, przez którą mówiłem: tak, tak, chociaż myślałem: nie, nie, i tak się bałem zranić innych, tak się bałem konfliktów, tak się bałem, że mnie znielubią, że rezygnowałem z wszelkich zasad, z wszelkich marzeń, z wszelkich szans, ze wszystkiego, co miało smak prawdy, byle tego uniknąć”.
Tytułową walkę można rozumieć jako próbę nie poddania się ograniczeniom charakteru i godne życie na tym świecie. Również o to, by być dobrym człowiekiem:
„Chodziłem po wyspie i rozmyślałem. Głównie o tym, że za wszelką cenę muszę stać się dobrym człowiekiem. (...) Jednocześnie przeczytałem dzienniki Haugego. Całe trzy tysiące stron. Przyniosły mi ogromną pociechę. (...) Hauge nieprzerwanie walczył z wyśnionym ideałem samego siebie, z tym, jaki powinien być, w opozycji do tego, jaki był. Wola podjęcia tej walki była w nim ogromnie silna”.
Karl Ove jawi się jako postać bez mała tragiczna. Pisarz uwielbiany przez środowisko (jego książki zdobywały liczne nagrody, a dziennikarze wciąż chcieli przeprowadzać z nim wywiady), spełniony mąż i ojciec, mimo wszystko wielce nieszczęśliwy. Pragnący być dobrym człowiekiem, a raniący bliskich swoją niedostępnością, zamykający się całymi dniami w pracowni. Jednocześnie świadomy wszystkiego co robi źle, ale nie potrafiący temu zaradzić.

Wygląda to na uniwersalny konflikt człowieka. W takiej czy innej formie, zawsze czegoś będzie nam brakować i życie rzadko ułoży się tak jak wyobrażaliśmy sobie dziesięć, dwadzieścia lat temu. O tym też jest ta książka. Wiele mówi się w niej o kryzysie wieku średniego, kiedy to życie staje się tu i teraz i orientujemy się, że już nie będzie inaczej, że wszystko ważne co miało się zdarzyć, już się zdarzyło. Być może napisanie Mojej Walki to sposób Karla Ovego na poradzenie sobie z tą świadomością.

Karl Ove Knausgård nie odkrył literatury na nowo. Osobisty pamiętnik znany jest od czasów Wyznań Jana Jakuba Rousseau. Mimo, że Moja Walka nie jest pamiętnikiem klasycznym, gdyż zaburza chronologię i często przeskakuje między planami czasowymi, to jednak nie struktura czyni powieść wyjątkową. To przede wszystkim ostrość frazy, błyskotliwość przemyśleń, zmysł obserwacyjny Norwega pozwoliły mu stworzyć dzieło jedyne w swoim rodzaju. Rzekłbym nawet: arcydzieło.