środa, 28 października 2015

Humans of New York: Stories

Książka przyszła do mnie wczoraj pocztą zza oceanu. Wieczorem usiadłem sobie wygodnie na kanapie, z kubkiem herbaty pod ręką i subtelną muzyką w tle. Miałem zamiar przejrzeć pobieżnie parę stron, by następnie zająć się czymś innym. Ostatecznie jednak wieczór przeszedł w noc i chcąc nie chcąc dotarłem do końca. Pokrzepiony na sercu, z nowo odnalezioną miłością do gatunku ludzkiego, moja mizantropia tymczasowo wyleczona, a dzieło Brandona Stantona odłożone na półkę – pewnie jeszcze nie raz do niego wrócę.


„Humans of New York: Stories” to album ze zdjęciami, dokładniej rzecz ujmując: portretami mieszkańców nigdy niezasypiającego miasta. Każdej fotografii towarzyszy krótszy bądź dłuży tekst, najczęściej wypowiedź sportretowanej osoby, stąd podtytuł „Stories”.

Historie owe są przeróżne. Ludzie napotkani na ulicach Nowego Jorku dzielą się z Brandonem tym, co akurat leży im na sercu. Zdarzają się tragiczne sprawozdania z życia, które w którymś momencie poszło nie tak, czy to przez przypadek czy złą decyzję. Czasem są to sytuacyjne żarty, czasem błyskotliwe spostrzeżenia, czasem zaskakująco głębokie refleksje. 

Spotkamy bohaterów dnia codziennego, poświęcających się dla autystycznego dziecka; bezdomnych szaleńców słyszących głosy i tropiących spiski; nihilistów pozbawionych złudzeń; niepoddających się przeciwnościom niepełnosprawnych; skruszonych morderców; a nawet samego Boba Odenkirka, szerzej znanego jak Saul. Ale przede wszystkich zwykłych ludzi, nie wyróżniających się niczym szczególnym na pierwszy rzut oka, ale toczących swoje małe-wielkie walki, próbujących odnaleźć swoje miejsce w tym świecie.

Dużo tu emocji. Ludzie opowiadają o swoich dzieciach, rodzinach, planach, marzeniach – i tych spełnionych, i tych nie. O rozczarowaniach i radościach, i poszukiwaniu swojego sensu. Jak już wspomniałem, zdarza się i tragizm. Taki autentyczny, prawdziwy, nie z pierwszych stron gazet, i nie z antycznych dramatów. 

W przeżywaniu tego wszystkiego niezmiernie pomagają same zdjęcia. Brandon potrafi swoich rozmówców uchwycić znakomicie: dzięki temu możemy łatwo wyobrazić sobie ich mimikę i sposób zachowania, odczuć ich ból lub radość, doświadczyć autentycznego kontaktu z drugim człowiekiem. To wielkie osiągnięcie tego albumu.

Niektórzy nie zechcieli pokazać swoich twarzy – i trudno się im dziwić, gdyż dzielą się z nami najgłębszymi sekretami – ale nawet wtedy wszystko powiedzą nam dłonie nerwowo zaciskające się na guziku płaszcza czy trzymające niedopałek papierosa. 

Wydawałoby się, że różnorodność i intensywność tematów będzie przytłaczająca. Książka jest jednak tak skomponowana, że lżejsze i cięższe historie przeplatają się zgrabnie, zatem nic nie stoi na przeszkodzie, by przeczytać całość w jeden wieczór, i jeszcze mieć ochotę na więcej. Powolne delektowanie się poszczególnymi kartami na przestrzeni wielu dni również wydaje się dobrym sposobem.

Humans of New York” istnieje w internecie (będąc głównym powodem, dla którego warto mieć konto na Facebooku) – wszystkie te historie można znaleźć za darmo w sieci. Mimo to zdecydowanie warto mieć tę książkę – pięknie wydana, stanie się ozdobą półki każdego bibliofila. A w przyszłości, kto wie, kiedy świat wirtualny przestanie istnieć, ona przetrwa i zda świadectwo z tego, jak kiedyś żyliśmy i kim byliśmy. Bo to portret nie tylko mieszkańców Nowego Jorku, ale nas wszystkich.

niedziela, 18 października 2015

Samolubny Gen

Każdy chyba uczył się w szkole, albo przynajmniej słyszał, o Darwinie i jego teorii ewolucji. Uznajemy ją zwykle za coś oczywistego, rzadko kiedy tak naprawdę się nad nią zastanawiając. A przecież „O powstawaniu gatunków” stało się początkiem całkiem nowej dziedziny nauki i przewróciło do góry nogami to, co ludzkość wiedziała o świecie do tej pory. Warto byłoby chyba zgłębić temat – „Samolubny gen” Richarda Dawkinsa doskonale się do tego nadaje.


Pierwszych kilka rozdziałów to prawdziwe objawienie. Dawkins wykłada w nich podstawy teorii ewolucji w której jednostką doboru naturalnego jest pojedynczy gen, a nie jak w podejściu klasycznym – osobnik. Otóż to geny walczą o przetrwanie i replikację, chroniąc się i przemieszczając w zaprogramowanych przez siebie „maszynach przetrwania” (czyli organizmach, takich jak na przykład człowiek).

Autor stosuje intuicyjny zabieg mówienia o genach tak, jakby miały własną świadomość, co pozwala mu pisać zrozumiałym i naturalnym językiem, raz za razem podkreśla jednak, że to tylko metafora. W rzeczywistości wszystkim rządzi statystyka doboru naturalnego. Gdy spojrzymy na liczącą prawie dwieście pozycji bibliografię, staje się jasne, że za tą lekką w gruncie rzeczy lekturą stoją lata żmudnych i rzetelnych badań całych rzeszy naukowców.

W kolejnych rozdziałach mamy przekrój różnych aspektów życia organizmów żywych i próby wytłumaczenia, w jaki sposób wyewoluowały i że da się je wytłumaczyć przy pomocy teorii samolubnego genu. Jest to ciekawe (a czasem nawet bardzo, zwłaszcza fragmenty o mrówkach czy pszczołach), ale wynika bezpośrednio z tego, czego dowiemy się na początku, więc nie przynosi niespodzianek.

Fascynujący jest za to rozdział ostatni pierwszego wydania, w którym Dawkins stawia tezę, jakoby replikatorem (takim jak gen) mogło być cokolwiek, jeśli tylko posiadło zdolność rozmnażania przez kopiowanie. I jako przykład podaje wymyślony przez siebie „mem”, czyli jednostkę tworu kulturowego kopiującą się i żyjącą w umysłach ludzi. Tak, słowo „mem” pochodzi z tej właśnie książki, co już samo w sobie powoduje, że trzeba ją przeczytać.

W drugim wydaniu doszły dwa rozdziały, równie ciekawe. 

Pierwszy z nich to próba wyjaśnienia zjawiska „altruizmu odwzajemnionego” i tego w jaki sposób zachowania altruistyczne w świecie zwierząt mogły wyewoluować i zdobyć przewagę liczebną w populacji. Na pierwszy rzut oka jest to przecież nieintuicyjne, skoro geny (i przez to organizmy) są samolubne i interesuje je tylko ich własne przetrwanie i rozmnożenie. Z pomocą klasycznej gry w dylemat więźnia i konkursu zaprogramowanych strategii przekonamy się, że niekoniecznie. 

Na koniec dostajemy podsumowanie idei zawartych w kolejnej książce Dawkinsa. Rzecz w tym, że geny wpływają nie tylko na organizm, w którym rezydują, ale również na świat zewnętrzny, a także na inne organizmy. Dawkins argumentuje, że każdy z tych wpływów powinniśmy traktować w ten sam sposób. Innymi słowy, to że bobry budują tamy nie różni się z punktu widzenia ewolucji od faktu, że wykształciły oczy czy mięśnie. Doprowadziły do tego dokładnie te same mechanizmu doboru naturalnego. Ten całościowy wpływ genu na świat zewnętrzny nazwany został „fenotypem rozszerzonym” (taki właśnie tytuł nosi owa kolejna książka).

Rzadko spotyka się dzieło popularnonaukowe napisane tak przystępnie a jednocześnie pobudzające do myślenia na tak wielu poziomach (biologicznym, kulturowym, filozoficznym). Zdecydowanie lektura obowiązkowa.

czwartek, 15 października 2015

Piekło pocztowe

Nigdy nie byłem fanem Terry'ego Pratchetta. Ładnych parę lat temu przeczytałem cztery jego książki (z początków twórczości: „Kolor Magii”, „Blask Fantastyczny”, „Mort” i „Straż! Straż!”) i nie miałem potem szczególnej ochoty na więcej. Jednak stwierdziłem, że być może coś mnie omija i że chciałbym dać temu powszechnie uwielbianemu pisarzowi jeszcze jedną szansę (albo może – sobie dać szansę). Pewna przemiła osoba zasugerowała mi kilka pozycji, które mogłyby mnie do Anglika przekonać; spośród nich wybór mój padł na „Piekło pocztowe”.


Bohaterem jest Moist von Lipwig, były oszust i łajdak, któremu lord Vetinari składa propozycję nie odrzucenia: doprowadzić znajdujący się obecnie w ruinie Urząd Pocztowy do dawnej świetności. Nie będzie to łatwe, gdyż obecnie wiadomości z powodzeniem przesyłane są błyskawiczne i na duże odległości przez sieć wieży sekarowych. Owe wieże zarządzane są przez coś w rodzaju demonicznej korporacji, która dokonała ich wrogiego (i nie do końca uczciwego, ale niczego nie da się udowodnić) przejęcia z rąk oryginalnych założycieli. 

***

Jest to jedno z późniejszych dzieł pisarza. Podobno jego twórczość z czasem stała się coraz bardziej zaangażowana społecznie i zaczęła poruszać ważkie problemy cywilizacyjne – w kontraście do radosnej parodii fantasy wczesnego okresu. I rzeczywiście, na pewnym poziomie jest „Piekło pocztowe” traktatem o ludziach pracy wyzyskiwanych przez bezduszne korporacje, zarządzane przez szuje, dla których jedynym celem jest zysk, obojętnie jakim kosztem. Ta zaangażowana warstwa powieści jest zadziwiająca wyraźna i balansuje niemal na granicy łopatologii. 

Nie przeszkadzało mi to jednak, gdyż poglądy prezentowane przez autora są ze wszech miar słuszne. Na marginesie: pozwolę sobie darować postmodernistyczne rozdzielenie autora od dzieła, co zwykle zresztą robię, gdyż nie wydaje się ono niczym więcej jak intelektualną zabawą, niemającą wielkiego zastosowania w praktyce (innymi słowy: „bo mogę”); co więcej, przyjmuję że Pratchett czasem mówi nawet ustami swoich bohaterów. Tak dla przykładu podsumowuje beznadziejny los pracowników wież sekarowych:
“Ci ludzie w wieżach chcieliby być dumni z tego, co robią. Tak? To ciężka praca, za którą marnie im płacą, ale oni i tak żyją dla przerzucania kodu. Tak? Firma ich wykorzystuje, każe harować nad siły, a oni nadal przerzucają kod!”
Zabawne jest to określenie „przerzucanie kodu”. Owa korporacja wież sekarowych wyraźnie inspirowana jest dzisiejszym światem firm informatycznych, w których wszak również można spotkać wielu pasjonatów, którzy po prostu lubią to co robią, mimo nieudolnych menadżerów stojących im nad głową i powszechnego niezrozumienia ich pracy. Słuszność tego tropu potwierdza obecność na kartach książki grupy krakerów (sic! szkoda że nie – „krakenów”) określających się mianem „Dymiącego Gnu” (GNU to nazwa pewnego idealistycznego systemu operacyjnego, zawierającego jedynie wolne oprogramowanie). 

Poza losem szeregowych pracowników, interesuje też autora kwestia usług kluczowych dla społeczeństwa, takich jak właśnie poczta, a ogólnie rzecz biorąc: komunikacja. Być może zysk finansowy nie powinien być głównym kryterium oceny ich sukcesu.
“A może czegoś tak wielkiego nikt nie potrafi dobrze prowadzić dla zysku? Może to coś jest podobne do Urzędu Pocztowego, może zysk pojawia się rozsmarowany na całe społeczeństwo?”

***

Pomijając już całą warstwę ideologiczną, książkę czyta się świetnie. Fabuła skonstruowana jest po mistrzowsku, zamknięta piękną klamrą, bez żadnych przypadkowych wątków i trzymająca w napięciu do ostatniej strony. Zaczyna się zgodnie z prawidłami sztuki od trzęsienia ziemi, a nawet lepiej – od śmierci głównego bohatera. Potem jest tylko coraz ciekawiej.

Mimo to nie było mi łatwo w pełni zaangażować się w lekturę. Problem mój wynika z konstrukcji świata, który sprawia wrażenie, jakby nie rządziły nim żadne z góry określone reguły, tylko poszczególne elementy były doń wrzucane, bo akurat pasują do historii. Zastanawia mnie, czy rzeczywiście tak jest, czy jednak na przestrzeni wszystkich tomów klaruje się jakiś spójny obraz Świata Dysku.

Pisząc o Pratchecie, nie sposób nie wspomnieć o wątkach humorystycznych. Autor chętnie bawi się słowem i warstwą metatekstową, co raczej nie spowoduje w czytelniku wybuchów śmiechu, a co najwyżej stonowany wewnętrzny uśmiech i pełne uznania – „fajnie to wymyślił!”. To samo z nawiązaniami do kultury czy współczesności; są one dość subtelne i zgrabnie wplecione w świat przedstawiony.

***

Trochę ze zdziwieniem (albowiem przez pierwszą połowę trudno było mi przebrnąć) przyznaję, że w ogólnych rachunku rzeczy książka bardzo mi się podobała. Wydaje mi się, że to nie jest moje ostatnie spotkanie z sir Terrym Pratchettem.