poniedziałek, 4 stycznia 2016

Saturn. Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya

Często podziwiamy dzieła znanych malarzy, zachwycamy się kreską, barwą, nastrojem, potrafimy przyporządkować style do okresów twórczości, wyodrębnić ulubione tematy, a jednocześnie nie wiemy nic o ich życiu – kim byli, jacy byli, jaki mieli charakter. To dla mnie typowa przypadłość, niedotycząca zresztą tylko malarzy, ale i innych twórców kultury, czy szerzej: postaci historycznych. Weźmy takiego Francisco Goyę; każdy słyszał, zna się parę dzieł, być może serię Czarnych Obrazów, która wydaje się dziwnie kontrastować z resztą klasycznego dorobku, ale przecież i Kaprysy ujawniające w tym twórcy coś więcej niż schlebianie dworskim gustom. Tę rozpiętość zainteresowań artysty zrozumiemy po lekturze „Saturna” Jacka Dehnela. I nigdy już nie spojrzymy na dzieła Hiszpana tak jak wcześniej.


Albowiem na kartach powieści staje się on postacią wielce odpychającą: przekonanym o swojej wielkości rozwiązłym starcem, unieszczęśliwiającym rodzinę, mającym w pogardzie własnego syna, żyjącym w blasku sławy sybarytą. Syn zresztą – Javier – nie pozostaje mu dłużny i odwdzięcza się pogardą równie silną, nazywając go co raz „głuszcem” (gdyż Francisco na starość stracił słuch) czy „capem” – a to tylko te najdelikatniejsze określenia.

Wątek walki młodości ze starością, melancholijnej wrażliwości z brutalną męską siłą jest poprowadzony poprzez naprzemienne oddawanie głosu raz ojcu, raz synowi. Poznajemy kolejne wydarzenia z dwóch zupełnie odmiennych perspektyw. Francisco pławi się w samouwielbieniu i narzeka na marność jedynego potomka, który z kolei brodzi w sadzawce nienawiści, wyobrażając sobie ze szczegółami scenę ojcobójstwa, marząc o uwolnieniu się spod rodzicielskiej władzy. Ale czy ta władza, ten przytłaczający wpływ są prawdziwe, czy rozgrywają się tylko w jego głowie? Wszak przewidywane poczucie wolności nie nadchodzi nawet gdy ojciec wyjedzie za Pireneje – zamieszkać w Bordeaux. 

Splot narracyjny zyskuje na misterności, gdy w pewnym momencie dołącza doń trzeci głos, należący do Mariana, syna Javiera. Obserwujemy zatem trzy pokolenia Goyów: ojca, syna i wnuka – dziadka, ojca i syna – zależy jak patrzeć. Bo otóż na koniec orientujemy się, że trafiliśmy w nierozerwalny cykl rodzinnej klątwy. Tak jak na początku Javier złorzeczył swojemu ojcu Francisco, tak u kresu drogi jego własny syn Mariano będzie podobnie odnosił się do Javiera, stając się w pewnym sensie spadkobiercą rodzinnej kondycji, zrzucając ją jeden wierzchołek drzewa genealogicznego niżej, każąc nam ponuro przewidywać, że tak samo będzie się to potem toczyć przez wieki.

Ta rodzinna tragedia – bo chyba tak można ją nazwać, mimo sugerowanej (rzekłbym, że słusznie) na okładce powszechności – rozgrywa się na tle malarskich wyczynów i historycznych faktów z życia Francisco Goi. Autor postanowił odziać w fabularyzowaną opowieść nowo ukute – acz bardzo przekonujące – teorie, przypisujące autorstwo Czarnych Obrazów synowi malarza – Javierowi. Owe mroczne dzieła odgrywają w powieści dużą rolę, jako że pozwalają one swojemu twórcy ostatecznie uwolnić się spod władzy ojca i przemówić własnym głosem. Kolejne rozdziały książki przedzielone są krótkimi ekfrazami kolejnych malowideł z serii, co stanowi ciekawy zabieg, gdyż początkowo nie wiemy, czy przybliża je nam autor, czy może któraś z postaci.

Historia ożywa na naszych oczach. Uraczeni jesteśmy opowieścią opartą na faktach, jednak granicę konwencjonalnej powieści historycznej udaje się przekroczyć przez zastosowanie nietypowej formy trójgłosu bohaterów, pozwalającej pokazać konflikt apodyktycznego ojca i zahukanego syna, wiecznie żyjącego w jego cieniu. Ten zupełnie osobny wątek jest drugim wielkim tematem książki – równie ważnym, jeśli nie ważniejszym niż historyczna dekonstrukcja – czyniącym z niej prawdziwie artystyczne osiągnięcie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz