sobota, 16 stycznia 2016

Człowiek z Wysokiego Zamku

Historia alternatywna, w której punktem zwrotnym jest zamach na Roosvelta, w świecie powieści – udany. To pociąga za sobą słabość gospodarczą i militarną Stanów Zjednoczonych a w konsekwencji – ich poślednią rolę w przebiegu Drugiej Wojny Światowej, zakończonej ostatecznie zwycięstwem państw Osi, które następnie podzielą między siebie po równo wpływy na całym świecie.


Akcja rozgrywa się w Ameryce Północnej. Stany Zjednoczone już nie istnieją, część zachodnia rządzona jest przez Japończyków, część wschodnia – przez Niemców. Jest to rzeczywistość nieco wykoślawiona, można by powiedzieć – deliryczna wizja pisarza-mistyka, jakim niewątpliwie był Philip K. Dick. Po ulicach San Francisco jeżdżą riksze w roli taksówek, przybysze z Kraju Kwitnącej Wiśni szaleją za amerykańskimi antykami sprzed wojny, nawet takimi zupełnie trywialnymi, jak dziecięcy zegarek z Myszką Miki. 

Zhierarchizowane społeczeństwo części Japońskiej oparte na konwenansach i społecznych maskach może wydawać się nieznośne, jednak to idylla w porównaniu z grozą rozbuchanego dziedzictwa Trzeciej Rzeszy. Mimo że Hitler już nie żyje, to jego spadkobiercy kontynuują szaleństwo walki o Lebensraum i czystość ariańskiej rasy. Wysuszyć Morze Śródziemne by zamienić je w pola uprawne? Jasne. Zrównać z ziemią całą Afrykę? Czemu nie. (O Żydach nie wspominam, bo to oczywiste – jeśli jeszcze jacyś żyją, to pod przybranymi nazwiskami i po operacjach plastycznych). Tak sobie poczynają zwycięzcy, i jest to doprawdy apokaliptyczna wizja. Do tego dołóżmy postępującą kolonizację kosmosu, która – jak zauważa w swojej świetnej przedmowie Marek Parowski – oddaje klimat zimnowojennego wyścigu technologicznego z czasów, kiedy książka powstawała.

Wykreowany świat jest już ciekawy sam w sobie, jednak znajdują się tu jeszcze dwa niezwykłe wątki. Księga przepowiedni, której raz za razem radzą się bohaterowie, i która zdaje się dawać im sensowne odpowiedzi. Czy nie jest to aby jednak poszukiwanie metafizycznego sensu w piekle na ziemi, kiedy nie pozostało już nic innego, niż rozpaczliwa wiara w jakąś nadrzędną siłę? Siłę z konieczności bezosobową i obojętną, bo tylko na taką religię jest jeszcze w stanie zdobyć się człowiek. Losowe odczytywanie wersetów i przepowiedni z wiekowej książki, innymi słowy: horoskop.

No i jest jeszcze książka w książce, jak teatr w teatrze – „Utyje Szarańcza” (tytuł za fragmentem Księgi Koheleta) – historia alternatywna w historii alternatywnej, dokładniej mówiąc, analogia, lustrzane odbicie „Człowieka z Wysokiego Zamku” w jego świecie – powieść, w której wojnę wygrali alianci. Ustami jednej ze swoich postaci, rozmyślającej na temat tej właśnie książki, mówi nam pisarz chyba o swoim dziele.
„O szóstej piętnaście wieczorem skończyła książkę. Ciekawe, czy Joe doczytał ją do końca – zastanawiała się. Jest w niej znacznie więcej niż on zrozumiał. Co ten Abendsen chciał właściwie powiedzieć. Nie chodziło mu o jego wymyślony świat”. 
No właśnie co, chciałoby się powiedzieć za Beckettem. Ludzie zmuszeni żyć w świecie pozorów i społecznych struktur zachowań, precyzyjnie określających co komu wolno a czego nie. Narzucone z góry role, niezachwiany porządek, ale arbitralny przecież. Zwycięzcy teoretycznie rządzą, pokonani muszą się podporządkować, jednak czy militarne zwycięstwo pociąga za sobą zwycięstwo kultury i myśli, moralności? A co jeśli moralność to społeczny konstrukt – wtedy takie pytania przestają mieć znaczenie. Niezrozumiałe tryby historii miażdżące pojedyncze jednostki, które wciąż muszą dniem za dniem jakoś znosić niezrozumiałe wyroki losu. I wiele więcej. 

To nie jest literatura science fiction, to studium duszy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz